Bierz życie na klatę

o tym jak przechodzę doroślenie

Myślę, że przechodzę coś, co moi rówieśnicy ze Stanów określają jako „adulting”. Ja sobie to tłumaczę jako „doroślenie”. Kiedy człowiek zakończy proces doroślenia, to inni spotykając nas mówią, rzeczy w stylu „wydoroślałaś” albo”zmieniłaś się”. I jedno co wiem, to całe doroślenie to jest równie nieprzyjemny i bolesny proces jak samo dorastanie, kiedy ma się lat -naście.

Najpierw znajdujesz pierwszy siwy włos. Później dostrzegasz zmarszczki na czole, które niestety, ale już nie rozprasowują się po tym jak opuścisz brwi, a zostają na tym cholernym czole jako permanentne dowody zdziwienia światem. Potem uświadamiasz sobie, że twoje pokolenie nie jest już tym młodym pokoleniem, które ustanawia trendy. Zaczynasz rozumieć, że nastolatki widzą w tobie relikt dawnych czasów i że jesteś jedną z tych osób, które rozumieją skąd się wzięła ta ikonka, która oznacza „Save” (tak, są młodzi ludzie, którzy nie wiedzą co to jest dyskietka / floppy disc). Potem słyszysz, że skinny jeans to mniej więcej to samo co mom jeans za naszych czasów, z tym że teraz mom jeans są bardziej trendy niż skinny. A najgorsze jest to, że jestem świadkinią powrotu mini torebek pod pachę, spodni biodrówek i tego całego okropnego stylu początku lat 2000 – dosłownie mam ciarki. Dzieciaki wracają do tego, co my nosiliśmy. Nope, nope, nope.

To nie koniec tej przejażdżki. Kolejną stacją jest totalnie oderwanie od dzisiejszej młodzieży. Bo to, że mówią do mnie Pani… pominę. Ale po prostu życie studenckie i problem tamtego wieku, czy stanu umysłu, ja tego już nie czuję. Liceum i studia wydają mi się równie odległe co moja ostatnia praca. Mało tego, moi rówieśnicy, a nawet jeszcze 25latki, już zakładają rodziny. Patrzę na nich, patrzę na siebie, później znów na nich i przypominam sobie jakie durne rzeczy wyczyniali, kiedy mieli lat 20, a teraz nagle stworzyli nowego człowieka i są za niego odpowiedzialni. Dreszcze: poziom żółta febra.
Ale to jeszcze nic! Apogeum tego wszystkiego było na Open’erze.

Jestem za stara na to gówno

Od razu powiem Wam, że nie jechałam z nie wiadomo jakim nastawieniem. To znaczy, jasne, cieszyłam się i wyczekiwałam – dopamina w moim mózgu tańczyła cza-czę, bo samo przygotowywanie i dążenie, to jest totalnie dopaminowy haj. Ale czułam podskórnie, że już nie jestem tą samą osobą, którą byłam 3 lata temu, kiedy byłam na ostatnim Open’erze. Jednak postanowiłam podejść do tego z otwartością i mniej więcej tak, jak podchodzę do picia wódki – albo siądzie, albo nie siądzie.

I w tym przypadku częściowo siadło, ale regeneracja po całej umprezie zdecydowanie za dużo mnie kosztowała. Plecy mnie bolały od stania pod sceną. Brak mocy przewyższał moje chęci, żeby czekać na późno nocne koncerty. W ogóle 3 koncerty jednego dnia to absolutne maksimum jakie fizycznie jestem w stanie udźwignąć.

Nie zrozumcie mnie źle – bawiłam się dobrze. Pomijając oczywiście ewakuację i przemoknięcie do suchej nitki, co poskutkowało u moich festiwalowych towarzyszy dość paskudnym przeziębieniem… pomijając to, to spędziłam bardzo dobry czas. Absolutnie odcięłam się od świata. Nie obchodziło mnie nic jak tylko sprawnie zrobić kupę w ToiToju i wyczaić dobry moment, żeby pójść pod prysznic bez kolejek. Przez te kilka dni miałam proste życie z bardzo prozaicznymi problemami, co było w jakimś stopniu relaksujące. Po prostu jesteś i żyjesz z dnia na dzień. Spotykasz ludzi, z którymi nawet się zaprzyjaźniasz i wiesz, że raczej już więcej się nie spotkacie, ale to nic nie szkodzi! Umawiasz się na piwo ze znajomymi i jak zwykle totalnie się nie spotykacie. Bo i po co? Nie od tego są festiwale.

This is not the time of my life

Prawdziwy moment jasnśoci miałam, kiedy stałam pod sceną i czekałam na koncert The Killers. Puszczali wtedy jakieś piosenki z głośników na scenie i oczywiście puścili „Time of my life” z Dirty Dancing. Ludzie wokół zaczęli śpierwać, kiwać się w uniesieniu, obejmować swoich współtowarzyszy i ja wiedziałam, że to jest najlepszy czas ich życia. Wiedziałam, bo też kiedyś tam byłam. Ale nie tym razem. Tym razem stałam obok ich najlepszego czasu w życiu i to zdecydowanie nie był czas mojego życia, bo krzyż mnie napierdalał jak durny. I wiecie co, oprócz tego lekkiego ukłucia nostalgii, że coś minęło i już nie wróci, to poczułam też ulgę. Jest git.

Mój ojciec mawia, że trzeba robić rzeczy, póki sprawiają nam przyjemność. Zrozumiałam, że ma rację i po prostu festiwalowanie nie sprawia mi już takiej przyjemności jak dawniej. Można z czystym sumieniem odpuścić. Chciałam się przekonać i się przekonałam.

***

W dorośleniu chyba chodzi o to, żeby nauczyć się w odpuszczanie. To trochę jak zrzucanie starej skóry, żeby wydobyć na powierzchnię zupełnie świeżą i nową. Niby ta sama, a jednak trochę inna. Odpuszczając stare, robimy miejsce na nowe, na inne. Czy sprawia to dyskomfort? Jak cholera! Ale chyba nie ma wyjścia.
Wąż nie zastanawia się czy zrzucić skórę czy nie, po prostu to robi, bo nadszedł czas.


Photo by David Clode on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać