Może odpowiedzią na ten brak poczucia sensu mogłoby być dzielenie się swoją wrażliwością – powiedział mi mój psychiatra. Przyszłam do niego, bo już od miesięcy kolory spływają z mojego życia jak akwarele z mokrego płótna. Powoli, ale nieubłaganie w kierunku rozpadu.
Lubię mojego psychiatrę. Nie wiem jak on to robi, ale zawsze wie co mi powiedzieć, żeby to jakoś we mnie zadrgało. Pewnie nie wie i po prostu tak jakoś wychodzi, ale wolę odrobinę magicznego myślenia. Szczątki magicznego myślenia to są dla mnie te drobne iskierki, które może i nie rozświetlają mojego dnia jasnym, ciepłym światłem, ale za to chwilowo wprawiają mnie w mikro zachwyty, jak przyłapane na świeceniu robaczki świętojańskie.
Kiedy człowiek się dobrze czuje i chemia w mózgu się zgadza, to brak sensu życia jakoś specjalnie nie przeszkadza – to też powiedział mój psychiatra. Rodzicielstwo też ma to działanie, że człowiek się nie zastanawia nad sensem – powiedział – bo po prostu nie ma kiedy. To i ja wiem, myślę, ale mówię grzeczniej. Nie mam ochoty brać odpowiedzialność za nowe istnienie, skoro ledwo daję radę sobie sama ze sobą. Chociaż, kto to powiedział, może Kierkegaard, że lilia wodna nie zastanawia się jak być lilią wodną ani ptak jak być ptakiem. Po prostu robią swoje: rosną, kwitną albo składają jaja, umierają. Po prostu są sobą, nie zastanawiają się co to znaczy być ptakiem albo jaki jest sens istnienia lilii wodnej. Może mogę po prostu być Bereniką, nie muszę się zastanawiać kim ona jest, bo jest mną. Nikim innym nigdy nie byłam. Choć wydawało mi się to kuszące, muszę przyznać.
Ostatnio gdzieś słyszałam, że nasza wartość jest tak jakby imperatywem. Nie opiera się na żadnym „bo”. Po prostu masz wartość sam w sobie, bez żadnego innego powodu, oprócz tego, że po prostu istniejesz. Nie ma tu żadnego pola do dyskusji.
Wiesz jaki jest paradoks samobójców? Im więcej samobójców, tym mniej samobójców. – powiedział jakiś typ, który przysiadł się do mnie na ławce. Siedziałam sama i czytałam książkę, czekając na seans w kinie, ale słodka chwila samotności wśród ludzi nie była mi dana. Na początku pomyślałam, że to może taki chichot losu, który w realnym świecie podsunął mi to, czego szukałam w świecie wirtualnym – kogoś z kim mogę wymienić myśli, o życiu, książkach i muzyce. Ale to była raczej czkawka losu w postaci natręta.
Kiedy przechodziliśmy koło starych po peerelowskich wieżowców powiedział, że tam kiedyś na ten jeden to można było wejść na dach po piękną panoramę. Tak, pamiętam ten budynek, parę lat temu jakiś facet się z niego rzucił – mówię i wtedy on z tą anegdotą o paradoksie samobójców. Bo wspomniałam, że lubię czarny humor. Opowiadam mu, że ponoć ten co się rzucił, to nie chciał już żyć po śmierci żony, albo dostał wyrok kilku miesięcy (rak). Nie wiem w sumie, może to tylko miejska legenda. Może po prostu chciał przestać żyć. On wtedy, że jeszcze z czarnego humoru to zna kawały o Żydach. Niekoniecznie, nie-dziękuję, wykręcam gałki oczne w kosmos.
Nigdy nie uważałam, żebym miała lęk wysokości. Nie bałam się, ale zdecydowanie czułam adrenalinę, a może nawet i endorfiny i jakieś takie dziwne podekscytowanie, kiedy byłam bardzo wysoko i patrzyłam w dół. Tym razem wiem, że to na pewno powiedział Sartre, że nie boimy się wysokości, ale tego, że moglibyśmy skoczyć. I to jest dokładnie to, co poczułam, kiedy sobie wyobraziłam, że mogłabym wejść na szczyt tego wieżowca i wyjrzałabym za krawędź – strach, że mogłabym skoczyć.
Nie, nie, spokojnie. Nie mam zamiaru skakać ani robić sobie krzywdy. Gdybym naprawdę chciała cokolwiek sobie zrobić, to z pewnością bym o tym nie pisała. Po prostu bym to zrobiła. To co teraz powiem, to będzie trochę herezja, ale trudno. W jakimś sensie potrafię zrozumieć i uszanować decyzję samobójców. Czy usprawiedliwiam, czy uważam, że nie ma co im pomagać? Nie, skąd. Wręcz trzeba. Samobójstwa to są tragedie. Nagła śmierć w jakikolwiek sposób, to rozdarcie i trauma w każdej rodzinie. Nie chciałabym doświadczyć takiej śmierci kogokolwiek, kogo znam. Ale mimo wszystko trochę to rozumiem… bo czy to nie jest czasem tak, że to jest jedyna rzecz na jaką mamy definitywny wpływ, na to czy chcemy kontynuować życie czy nie?
Kiedy pomyślisz o tym w ten sposób, że wybierasz życie i wybierasz, żeby kontynuować otwieranie każdego kolejnego dnia, jak okienek w kalendarzu adwentowym, to sprawia, że czujesz jakąś taką moc sprawczą. Może i życie ci się przytrafiło, wszyscy zostaliśmy wciągnięci na ten świat bez pytania nas o zgodę. I nie, nie każde życie to dar od niebios. To tylko gówno-pierdolenie tych, którym się powodzi. Są takie życia, w których każdy otwierany dzień, to okienko z kalendarza adwentowego wypełnionego gównem zamiast czekolady.
Zastanawiam się czy lubię życie. Chyba lubię. Tak, lubię. Nawet jeśli czasem uwiera mnie niewidocznie, jak zsunięta skarpetka w bucie. Nawet ta niewygoda ma w sobie coś z piękna. O ile akurat nie chodzę po ścianach i nie wbijam sobie paznokcia w dłoń.
Proszę bardzo, oto cała moja wrażliwość na tacy. Bez brokatu, bez filtra i bez większej nadziei. Stan duszy na dziś: wymaga naprawy. Ale może to jakaś choroba naszych czasów, że wszyscy muszą być szczęśliwi albo chociaż dążyć do tego ulotnego stanu. A jak nie to dramat. Może warto się zatrzymać w tym smutku i chwilę pocelebrować bycie w depresji? W końcu ona też minie. Chyba. Raczej. Na pewno! Prawda…?