Bierz życie na klatę

O tym, że radość wyrasta ze smutku

Szliśmy leśną ścieżką pokrytą cienką warstwą żółtych i pomarańczowych liści, a ja bardzo starałam się nie poślizgnąć na leżących na ziemi żołędziach jednocześnie nucąc pod nosem zmyśloną piosenkę, kiedy on powiedział: „Jesteś teraz jak dziecko. I mam to na myśli w takim dobrym sensie”.

Uśmiechnęłam się pod nosem, bo poczułam, że to prawda. Od września wiodę życie przedszkolaka. Często wyprowadzam się albo jestem wyprowadzana na spacery, szuram nogami w opadłych liściach, zbieram kasztany, podziwiam bogactwo jesiennych kolorów, chłonę zapachy i słucham kropel deszczu. Po południami leżakuję z moim kotkiem, słuchając bicia jego serca, miarowego oddechu i cichutkiego pojękiwania, którym daje mi znać, że czuje moją bliskość i czułość. Kiedy przygotowuję obiad, włączam sobie gramofon i nastawiam muzykę na jaką akurat mam ochotę. Myjąc, krojąc, smażąc i cedząc, tańczę, pląsam i śpiewam. W ciągu dnia lubię robić małe psoty, żarciki i przekomarzanie. Dni mijają mi lekko i swobodnie, leniwym rytmem lokalnej rzeki. Dużo słuchałam i mówiłam o slow life, ale teraz naprawdę nim żyję. Dni tygodnia mają dla mnie nikłe znaczenie, tak samo jak godziny. Rytm dnia wyznacza mi mój głód i głód mojego kota.

Dobra rutyna, czyli rytuał

Codziennie rano, kiedy wstaję i schodzę na dół do kuchni, to przed drzwiami sypialni czeka na mnie mój kitku. Robimy zwyczajowe głaski z czułymi słowami „Dzień dobry, koteczku”. Razem schodzimy po schodach i najpierw odsłaniamy roletę jednego okna, po czym następuje chwila na głaskanie przeciągającego się kota, a później idziemy odsłonić roletę okna po drugiej stronie pokoju. Wtedy Bazyl wskakuje na stół i nadstawia pyszczek, żebym mogła ująć go i schować w obu moich dłoniach, przykładając moją twarz blisko i znów czule szepcząc „moje Ty kochane czarne słoneczko”. Później idziemy do szafki skąd dostaje swoje poranne chrupki, świeżą wodę, a ja mogę zając się swoim śniadaniem.

I tak jest co rano. Co rano witam go tak samo czule i tak samo cieszę się, że zaraz go zobaczę. A on tak samo na mnie pomiałkuje i z takim samym entuzjazmem oczekuje kolejnych etapów naszego porannego rytuału. Lubię to, że nie ważne jak kończy się mój dzień, to wiem, że gdy wstanę kolejnego poranka, to pod drzwiami będzie znów czekał Bazyl z dawką czułostek i miałków. Tym bardziej się tym cieszę, że mam świadomość, że kiedyś przyjdzie taki poranek, w którym on nie będzie na mnie czekał, a mi pęknie serce.

Ukiyo

Ponoć to w japońskim oznacza życie w danym momencie, z dala od zgiełku i zmartwień świata. I to jest dokładnie to co czuję. Czuję się mocno przyklejona do siebie tu i teraz. Mam ogromne poczucie swojej śmiertelności, które jeszcze bardziej wciska mnie w obecność w trwającej chwili. Czasem łapię się na tym, że robię mentalne pocztówki. Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy czegoś doświadczacie, jesteście w jakiejś chwili i z pełnym rozmysłem zatrzymujecie się w tej chwili i staracie się ją objąć wszystkimi zmysłami, rozejrzeć się dookoła i wszystko zapamiętać. Wiem, że ta chwila minie i już nigdy się nie powtórzy w ten sam sposób, ale nie mam o to żalu, wręcz przeciwnie – cieszę się, że mogę jej doświadczać.

W ten sam sposób zaczęłam się zatrzymywać i doświadczać innych ludzi wokół mnie. W jakiejś chwili jakby odwracam wzrok od siebie i patrzę tylko na drugą osobę. Na jej twarz, gesty, głos, słowa, historię, marzenia i pragnienia, wszystkie doskonałości i wszystkie niedociągnięcia. Ogarniam ją całą i tworzę w mojej głowie kolaż, portret, kolejną pocztówkę, którą chowam blisko serca. Nawet jeśli nigdy więcej nie zobaczę tej osoby, to zawszę będę mogła przywołać ten kalejdoskop wrażeń.

Im większy czujesz smutek, tym więcej pomieścisz radości

Kiedyś gdzieś to przeczytałam. Może nie dokładnie tak to szło, ale mniej więcej taki był tego sens. Wtedy było to dla mnie zdaniem-pocieszeniem, czymś na co warto czekać, że tę ziejącą we mnie dziurę, kiedyś wypełni równie wielka radość. Teraz, po wielu, wielu latach wiem, że to prawda.

Parę dni temu byłam na weselu. Tańczyłam do samego końca, zdarłam sobie gardło na weselnych konkursach, wyciągałam na parkiet wszystkie ciotki, babcie i tak dalej (i nie, to nie były nawet moje babcie i ciotki). Przepełniała mnie taka radość, że mogę tu być z tymi wszystkimi ludźmi, że mogę tańczyć, że mogę się śmiać i zdzierać gardło. Że mogę wyć do księżyca.
Pomyślałam sobie, że ktoś z boku wiedząc, że zmagam się z depresją pomyśli sobie, że albo ściemniam, albo coś wypieram, albo nie wiem co jeszcze. Tymczasem ja czułam jak właśnie z tego smutku bucha ta cała radość.

Teraz tak sobie myślę, że w sumie większość osób, które znam i które czują mocniej, zmagają się z czymś, to jednocześnie mają w sobie ogromne pokłady radości i poczucia humoru. Może radość i smutek nie wykluczają się, ale przeplatają się i wyrastają z siebie nawzajem, jak yin i yang. Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi, żeby czuć wszystko na raz. Przy stracie bliskiej osoby, czuć jednocześnie radość, że mogło się ją poznać i jej doświadczać. Że bojąc się, że coś złego nastąpi, czuć wdzięczność, że teraz jest dobrze. Będąc na weselu pamiętać jak się płakało z tymi samymi ludźmi na pogrzebach, a na kolejnych pogrzebach pamiętać o tym jak tańczyło się z nimi na weselu.


Photo by Ardian Lumi on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać