Bierz życie na klatę

O tym, że to nigdy nie chodziło o szczęście

Pamiętacie jak kiedyś mówiłam, że nie znam recepty na szczęście, ale razem możemy jej poszukać? No więc nie wiem jak Wy, ale ja nie próżnowałam i choć mogło się wydawać, że się poddałam w tych poszukiwaniach, to tak naprawdę ciągle w głębi duszy szukałam tych tajnych kodów, które można by wbić w naszą symulację, żeby wreszcie osiągnąć to mityczne szczęście, o którym wszyscy opowiadają.

Wiecie, każdy marzy o szczęściu. O szczęśliwej rodzinie, szczęśliwym życiu, szczęśliwej miłości. To jest taka niewidzialna marchewka, która gdzieś tam ciągle nam dynda przed mentalnymi oczami i czujemy, że już za chwilę, już za moment wreszcie jej dosięgniemy, wbijemy w nią zęby i będziemy ją chrupać z błogą satysfakcją do końca naszych dni. Tylko że tak jak w większości przypadków pragnienie osiągnięcia jakiegoś celu, mamy tendencję do uciekania z jedynego czasu, który tak naprawdę istnieje – uciekamy z tego co jest TERAZ. Myślimy co będzie, co trzeba zrobić, żeby dotrzeć w jakieś miejsce – w tym przypadku do El Dorado szczęścia – a zapominamy zauważać to, co przytrafia nam się już teraz, w chwili obecnej. Ba! Zapominamy nawet, że na bieżąco jesteśmy w stanie kreować takie dobre chwile w naszym życiu.

Więc może zapomnijmy na chwilę o szczęściu jako o jednej rzeczy, a pomyślmy o szczęściu jako o spektrum, na które składa się całe mnóstwo innych pomniejszych uczuć, emocji i wrażeń.

Są lepsze uczucia niż szczęście

To uczucie, kiedy mam przed sobą dzień, który nie jest zaplanowany i nie mam żadnych zobowiązań, więc mogę iść z falą jaka mnie akurat poniesie.
To uczucie, kiedy leżę w sypialni, a przez okno dachowe wpada popołudniowe słońce, kolorowe, rozproszone przez łapacz światła, odbite w kuli dyskotekowej i wreszcie padające na moje zamknięte powieki.
To uczucie, kiedy biorę pierwszy łyk gorącej kawy o poranku, który robi mi w mózgu takie „mrrraaau”. Albo to uczucie kiedy jem coś z glutenem. Och, gluten…
To uczucie, kiedy patrzę na doskonałość mojego kota. Błyszczącą sierść, wilgotny nosek, uszka z białymi włoskami i królicze tylnie łapki.
To uczucie, kiedy uda mi się rozbawić S. To uczucie, kiedy po spotkaniu z przyjaciółką wracam jakby lżejsza, z kulą światła w klatce piersiowej.
To uczucie, kiedy usłyszę w radio „Chciałem być” Krawczyka i przypomina mi się przyjaciel, który jest daleko, ale jednocześnie zawsze blisko.
To uczucie, kiedy bierzesz głęboki wdech w lesie i naprawdę czujesz wiosnę w powietrzu.
Albo to uczucie, kiedy przytulasz się do drzewa i przez chwilę przestaje ono być elementem krajobrazu, a żywą istotą, choć przecież bez pulsu i mało ruchliwą.

Te uczucia to błogość, zadowolenie, duma, wdzięczność, życzliwość, docenienie, miłość, akceptacja, przyjemność, radość, obecność, pogoda ducha i całe mnóstwo innych, których nazw pewnie nie znam. Żadnego z tych uczuć nie nazwałabym szczęściem w pojedynkę, ale już wszystkie razem zsumowane wyglądają zupełnie jak to, czego szukałam.

Lepiej mieć pogodę ducha niż szczęście

Jakiś czas temu słuchałam jednego odcinka podcastu Joanny Podgórskiej, w którym rozmawiała z Jakubem Żulczykiem i szczególnie jedno zdanie Jakuba było dla mnie najważniejszym fragmentem tej układanki. Parafrazując, powiedział, że fajnie mieć szczęście, wszystko super, ale o wiele lepiej jest mieć pogodę ducha. I o rany, jak mnie to walnęło w głowę!

Zdałam sobie sprawę, że to jest właśnie to, co czuję od miesięcy. Nie mogę powiedzieć, że czuję szczęście, bo ostatnie dwa miesiące miałam wrażenie, że trwały rok i ogólnie bywało ciężko. Było trochę goryczy, którą trzeba było przełknąć. A jednocześnie czułam jakby gdzieś tam w środku wciąż tliła się iskra. Ciężko to wyjaśnić, ale to trochę jakby mieć w środku jedną z tych świeczek na tort urodzinowy, co nie gasną.
I tak sobie myślę, że może częścią pogody ducha jest też rezyliencja, czyli ta sprężystość psychiczna i umiejętność radzenia sobie z niesprzyjającymi warunkami. Każdemu z nas przydarzają się trudne rzeczy do przeżycia. Boli to jak pojebane, jest ciężko i w ogóle myślimy tylko o tym jak by z tego dyskomfortu uciec. Sztuka tkwi w tym, żeby w tym dyskomforcie zostać. Żeby właśnie nie uciekać, tylko pozwolić, żeby cię dopadło. Ale żeby pozwolić sobie na to, żeby nas dopadło, to trzeba mieć w sobie poczucie, że się to przetrwa. Pogoda ducha polega na tym, żeby gdzieś tam wewnątrz mieć ten kaganek ze świeczką, która nam przypomina, że na razie nie jest OK, ale w którymś momencie będzie.

Jeśli na przykład uciekamy przed bólem utraty ważnej dla nas relacji, to wydaje się zupełnie bez sensu, kiedy pomyślimy o tym, że ten ból jest sygnałem, że to było dla nas coś ważnego. Gdyby nie było, to by nie bolało, albo ukłuło by raz i odeszło w niepamięć. Czasem zwyczajnie po ludzku musi boleć, bo inaczej nie byłoby to wręcz logiczne.

Toksyczna pozytywność

Jeśli chcemy pójść na skróty i owinąć gówno w błyszczący papierek, to właśnie tym dla mnie jest przepis na toksyczną pozytywność. Czyli ignorowanie tego co jest „złe i brzydkie”, wypieranie i wpychanie tego w najdalszy kąt naszej osobowości. Toksyczna pozytywność nie lubi złości, smutku, słabości, zazdrości, nienawiści, animozji, zła. Toksyczna pozytywność „woli skupiać się na pozytywach”, jednocześnie kompletnie pomijając niezaprzeczalnie istnienie negatywów. Toksyczna pozytywność zawsze chce się czuć dobrze. Zawsze dąży do „wyższych wibracji” i nie pozwala sobie na „zniżenie się” do tych prostackich.

Chociaż sama tak nie potrafię, to dobrze rozumiem dlaczego niektórzy wybierają taką drogę na skróty. To takie przyklejanie plasterka w jednorożce na potężny krwotok rzeczywistości. Ciężko jest pozwolić sobie czuć wszystkie te „brzydkie” rzeczy i jednocześnie zachować w sobie tę iskierkę. Ciężko jest czuć wszystko naraz. Łatwiej zachować ten płomyk, kiedy się ignoruje wszystko to, co próbuje go zdmuchnąć.
Jest to o tyle martwiące, że wszystko co próbujemy zignorować i od siebie odepchnąć, to w końcu wraca, żeby nas kopnąć w dupę. I oby nie było to kopnięcie ze zwielokrotnioną siłą, bo wtedy może nam nie starczyć plasterków z jednorożcami.

***

Moja recepta na szczęście brzmi: jebać szczęście. Wolę wszystkie te małe rzeczy, które czasem robią mi fajnie w mózgu, w ciele i w brzuchu. Wolę się zachwycać, tulić, dotykać, smakować, zaglądać, zastanawiać się, wzruszać ramionami, nie wiedzieć, czuć, dać się ponieść, dać sobie odpocząć – wolę doświadczać. Bo na to mam jakiś wpływ – wystarczy się zatrzymać i z premedytacją być.
Czasem w wyniku koniunkcji tych wszystkich rzeczy poczuję jak po moim firmamencie przebiegnie meteor szczęścia – i zanim ogarnę, że to co widzę to właśnie to, to on już zniknie. I to jest okej, bo wiem, że niedługo zakwitną lilaki, a kiedy zanurzę w nich cały nos i poczuję ten zapach, to jakie znaczenie będzie miał jakiś meteor?


Photo by Alan Chen on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać