Bierz życie na klatę

O tym, że złe rzeczy też się przytrafiają dobrym ludziom

Dzisiaj będzie sentymentalnie i trochę osobiście. Bo czerwiec właśnie taki dla mnie jest. Jeśli mieliście okazję patrzeć na kogoś, kto choruje na raka, to wiecie jak to wygląda. Nawet jeśli jest to osoba obca, na pierwszy rzut oka widać jak to cholerstwo w parze z chemioterapią potrafi człowieka dosłownie zżerać od środka. Mi rak zjadł brata.

Rak ma to do siebie, że nawet jeśli jest bardzo źle, wierzymy że nasza wola walki i wsparcie ze strony bliskich go pokona. Nadzieja umiera ostatnia i to jest prawda. Ale przychodzi ten jeden moment, kiedy po prostu to do ciebie dociera. Uderza w ciebie jak rozpędzona lokomotywa.

Moment, w którym uświadamiasz sobie, że ktoś umiera

W wieku niecałych 30 lat nikt nie spodziewa się najgorszego, dlatego przez długi czas od lekarzy dostawał jedynie Ranigast. Kiedy otworzyli mojego brata w celu udrożnienia przewodu dwunastnicy – już go wtedy zobaczyli. Paskudny rak żołądka. W bardzo złym stanie.
Brat jeździł całą zimę na chemioterapię i obiecał mi, że jak już wyzdrowieje to znowu zafarbuje sobie włosy na blond (wtedy strasznie go lubiłam w takich włosach). Wychudł okropnie, zawsze był szczupły, ale wtedy… Ehh. Wiosną trafił do szpitala, było źle. Ale jeszcze naświetlania, jeszcze ampułki i jeszcze cudowne specyfiki. Jeszcze ta irracjonalna nadzieja. A potem nastąpił ten jeden dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że on umrze.

To był koniec wiosny. Przyszliśmy do niego w odwiedziny do szpitala, a on miał wysoką gorączkę. Majaczył, nie kontaktował. Byłam przerażona. Pamiętam, że mój drugi brat wszedł ze swoją narzeczoną na oddział właśnie w momencie gdy pielęgniarki wyprowadzały łóżko i przenosiły go do izolatki. Pamiętam swoją dezorientację i pamiętam ich przerażenie.
Mój brat nie umarł tamtego dnia. Ale był cholernie blisko. Właśnie wtedy rak dopadł jego układ nerwowy.  Kiedy już odzyskał przytomność i wszyscy siedzieliśmy u niego, nie potrafiłam wykrztusić nawet słowa. Pamiętam, że powiedział do mnie coś w stylu:
– Berek, co tak cicho stoisz?
A ja bałam się mówić. Miałam ściśnięte gardło, co mi się zdarza za każdym razem, gdy powstrzymuję łzy.
– Wystraszyłeś mnie. – wykrztusiłam w końcu.
– Sam się wystraszyłem… – powiedział cicho. Po chwili po jego policzku spłynęła jedna jedyna łza. I właśnie wtedy to do mnie dotarło. Właśnie wtedy zrozumiałam, że mój brat umrze.
Po tym wszystkim pamiętam jak siedzieliśmy na ławce z moim drugim bratem i jego przyszłą żoną. I pamiętam, że płakaliśmy. Siedzieliśmy na ławce na końcu oddziału i zgodnie we trójkę ryczeliśmy. Z żalu. Ze strachu. Z beznadziei.

Złe rzeczy też się przytrafiają dobrym ludziom

Pierwszy raz w życiu wtedy tak naprawdę płakałam. Jakoś wcześniej nie dopuszczałam, że jest możliwy tak brutalny koniec. Myślałam, skoro jest chory, to go wyleczą. Ludzie chorują i przecież później zdrowieją.
Miałam wtedy 13 lat. Nigdy nie widziałam śmierci. Ludzie umierali, ale gdzieś daleko. Dla mnie równie dobrze mógł być to jakiś wymysł innych. Chwyt marketingowy. I to był chyba właśnie ten moment kiedy zostałam odarta z dziecinnej naiwności. Ze świadomości, że zawsze wszystko jakoś się układa i się dobrze kończy. Że złe rzeczy nie przytrafiają się dobrym ludziom.

Ale ten ból staje się echem. Powoli przypomina odbitkę odbitki z odbitki. Wspomnienia się rozmywają, a ból staje się odległy. Niestety nawet najgłupsze rzeczy z dnia codziennego potrafią niby tunelem czasoprzestrzennym rzucić mnie w tamten okres i znów to czuję. Gdy idę i zastanowię się jakby to było cudownie gdzieś na mieście zobaczyć mojego brata jak jedzie samochodem. Albo scena śmierci ojca Czkawki w Jak wytresować smoka potrafi wywoływać we mnie to paskudne uczucie uścisku w gardle. A ja za każdym razem mam ochotę się zwinąć na ziemi w kłębek i płakać.

Pamiętam jak jedenaście lat temu próbowałam sobie wyobrazić jak to wszystko będzie wyglądało za te 10, a potem 20 lat. Czy już nie będzie tak bolało? Czy wspomnienia wyblakną? Czy życie będzie się toczyć jakby nigdy nic? Wtedy było to dla mnie nie do ogarnięcia i nie do wyobrażenia, że coś takiego może z czasem zejść na dalszy plan.
Owszem, ból staje się bardziej znośny. Nie znika. Z czasem się do niego przyzwyczajasz i jesteś w stanie z nim żyć. Ale uczucie pustki i braku nie znika nigdy.

***

Dlatego jeśli jesteście czyimś przyjacielem, mężem/żoną, chłopakiem/dziewczyną, kolegą/koleżanką i stoicie w obliczu czyjejś małej i bardzo osobistej tragedii, to naturalnie możecie poczuć się bezradni. Ale może tak jak my tamtego dnia, usiądźcie na ławeczce, weźcie tego kogoś za rękę, przytulcie. Nie pocieszajcie. Po prostu razem płaczcie.

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać