Bierz życie na klatę

O tym jak zrobiłam sobie wakacje od życia

Niemal odkąd pamiętam za każdym razem kiedy wpadałam do tego głębokiego dołu, który teraz zdefiniowałabym jako epizod depresyjny, a wtedy po prostu nie wiedziałam ani co mi jest, ani gdzie się znajduję, to miałam takie dziwne marzenie, żeby zniknąć. Wyjechać. Odciąć się od rzeczywistości. Odpocząć.

Fantazjowałam o tym, że trafiam na oddział zamknięty w szpitalu psychiatrycznym i wreszcie mam spokój. Mam niczym niezmącony czas dla siebie, odcięta od świata zewnętrznego i jego problemów, jestem sama ze sobą i po prostu odpoczywam. Oczywiście to była bardzo romantyczna wizja tego doświadczenia, ale byłam wtedy nastolatką, więc popatrzmy na to z przymrużeniem oka. Natomiast sama ta chęć ucieczki, schronienia się gdzieś bezpiecznie i przeżycia tego całego chaosu wewnętrznego z dala od chaosu zewnętrznego, to uczucie wciąż pojawiało się falami i znikało przez całe moje dorosłe życie. Aż w końcu w sierpniu tego roku opuściłam gardę i sama przed sobą się poddałam.

– Chciałabym teraz naprawdę się skupić na sobie. Chociaż raz w życiu chciałabym zrobić dla siebie, to czego nigdy dla siebie nie robiłam, a o tym marzyłam, czyli właśnie dać sobie czas i przestrzeń na przeżycie tego wszystkiego, co powinnam przeżyć dawno temu. – powiedziałam mojemu psychiatrze po tym jak zdałam mu comiesięczny raport z samopoczucia.
– Czyli co, zwolnienie? – zapytał podnosząc na chwilę wzrok znad ekranu komputera.
– Tak – odpowiedziałam odważnie, choć ściskało mnie w dołku. To było moje symboliczne złożenie oręża. To była moja biała flaga. To było okropne kilka sekund zanim mój psychiatra lekko rzucił: „No! W końcu jakaś dobra reakcja!” i wrócił dalej do notowania w swoim komputerze, a ja z delikatnym uśmiechem odetchnęłam.

I tak się zaczęły moje wakajki od życia

Pierwsze co, to odcięłam się od wiadomości, od social mediów i kompletnie zostawiłam za sobą pracę. Przyznaję, że mam ogromny komfort tego, że mogłam powiedzieć szczerze mojej managerce dlaczego idę na zwolnienie i otrzymałam ogrom wsparcia, zrozumienia i zero presji na szybki powrót. Zatem zbudowałam sobie swoją własną pustelnię i się w niej umościłam. Chciałam ograniczyć rozpraszacze do maksimum, żeby nie pozwolić sobie na żadne ucieczki. I co ciekawe, kiedy już przeszły pierwsze obawy o to, że jestem oszustką, bo przecież depresji nie widać gołym okiem w przeciwieństwie do złamania nogi, to zaczęły na wierzch wypływać różne wspomnienia, uczucia, wrażenia… Moja podświadomość wręcz podsuwała mi tematy do przepracowania przez dziwaczne i mocno realistyczne sny. Miałam wrażenie jakbym powoli składała w całość różne fragmenty siebie. Jakbym była takim potłuczonym naczyniem, które w miarę składania się w całość, przypomina sobie, że zawsze przecież było filiżanką.

Po raz drugi wynalazłam koło

To ironicznie zabawne, że znów zapomniałam, że nie da się wyprzeć tylko jednej emocji. Wypierając smutek i strach, wypieramy wszystko inne – radość, szczęście, ekscytację, nadzieję. Nie da się selektywnie upchnąć jednej emocji do zamrażarki. Może nam się tak wydawać, ale cała reszta wciska się zaraz za nią.
Nic dziwnego, że w pewnym momencie jak patrzyłam na siebie w lustrze to miałam wrażenie jakby spoglądała na mnie z naprzeciwka odbitka z odbitki prawdziwej mnie.
Po raz kolejny (i to boleśnie) przekonałam się, że nie da się żyć pełnią życia, bez odczuwania pełnej gamy uczuć. Kiedy pozwoliłam sobie na czucie smutku, to jednocześnie zaczęłam czuć dużo głębszą radość… i wzruszenie. Absolutnie wszystko jest w stanie wzruszyć mnie do łez. Czuję wszystko dużo bardziej.

Przeszłam w tryb wiewiórki

Na samiutkim początku oprócz mojej wewnętrznej walki z syndromem oszusta, toczyłam też walkę z jakąś chorobliwą potrzebą spędzania czasu produktywnie. Musiałam aktywnie siebie przekonywać, że nie muszę czuć się winna, że swojego „wolnego” nie spędzam w sposób pożyteczny, ale zalegam na kanapie i oglądam seriale. Nie miałam fizycznie siły na nic produktywnego, a mimo to czułam jak mnie coś w środku ściska i mówi, że powinnam COŚ robić, bo tylko marnuję czas.
Dopiero kiedy sama sobie wytłumaczyłam, że płakanie do kolejnego odcinka Chirurgów jest jak najbardziej robieniem CZEGOŚ.

Nie mogłam wybrać sobie lepszej pory roku na to, żeby dać sobie czas i przestrzeń na powolność. Codziennie całą sobą chłonę zmianę jaką przechodzi przyroda i staram się od niej uczyć. Sama weszłam w fazę wiewiórki, która gromadzi wokół siebie wszystko co potrzebne, żeby przetrwać zimę. Urządziłam sobie kącik do czytania, kupiłam 3 sterty książek, gromadzę winyle w nierozsądnych ilościach i planuję swój zimowy odpoczynek, moją osobistą hibernację.
Wszystko dookoła nas zna czas wzrostu i czas hibernacji. Czas działania i czas odpoczynku. Tylko my działamy w jakimś chorym systemie, w którym wydaje nam się, że powinniśmy napieprzać dzień w dzień, dwanaście miesięcy w roku, oprócz MOŻE tych dwóch tygodni urlopu w roku. To nie jest normalne.
Dlatego z rozmysłem uczę się błogiego nic nie robienia od mojego kota, a on jest cierpliwym i uroczo leniwym nauczycielem.

Nie piszę o tym dlatego, że to jest łatwe, ale właśnie dlatego, że to jest trudne. I wierzę, że czasem właściwe słowa znajdują nas we właściwym momencie, więc wysyłam te słowa w wszechświat.
Najtrudniej jest poddać się przed samym sobą. Najtrudniej jest przestać walczyć. Najtrudniej jest się zatrzymać. To przerażające pozwolić sobie się rozpaść. Zaufać, że jeśli sami się nie ogarniemy, to bliscy nas wesprą. Pozwolić sobie być bezradnym i wrażliwym, choć każdy pieczołowicie wykształcony latami mechanizm obrony i przetrwania krzyczy w nas, żeby się nie zatrzymywać i byle dalej cisnąć do przodu. Tak, to trudne… ale, rany, jaka ulga.


Photo by Włodzimierz Jaworski on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać