W swoim skromnym życiu zdążyłam wierzyć już w kilka rzeczy i idei. Potrzebowałam tego. Ale to się zmieniło, gdy uświadomiłam sobie jakim marnym istnieniem jestem wobec bezkresu wszechświata. Bo personalnie oczywiście możemy i nawet powinniśmy nadawać naszemu życiu jakiś sens. Ale tak ogólnie, to jaki ma to wszystko większy sens?
Większość ludzi broni się przed tym w różny sposób. Jedni mówią, że będą żyć wiecznie za sprawą wiary Boga. A co jeśli go jednak nie ma?
Inni, że za sprawą napisania książki wszechczasów albo wynalezienia leku na raka. A co w przypadku kompletnej zagłady Ziemi?
Inni, że kolejne pokolenia będą nosiły pamięć o nas. A ile pokoleń wstecz ty pamiętasz?
To może apokalipsa?
Wyobraźmy sobie, że uderza w nas meteor i nasza kochana Ziemia pęka na pół, rozpada się w nicość. Nie pozostanie po nas absolutnie nic. Żadne książki, żadne pokolenia, żadne pomniki. Może gdzieś tam w próżni będą lewitować piramidy w towarzystwie sfinksa. Może jakieś obce cywilizacje, świadome naszego istnienia westchną z zawodem „Ach, szkoda”.
Może.
Ale tak naprawdę wszystko czym chcieliśmy zaznaczyć swoją obecność na tym padole – przepadnie. Nie będzie kolejnych pokoleń, nie będzie bestsellera, który każdy w życiu przeczytał, ani odkrywcy leku na raka. Zostanie po nas martwa cisza.
A nawet jest nie nastanie żadna apokalipsa, to ile pokoleń będzie o nas pamiętać? Dwa? Może trzy? Dla każdego pokolenia urodzonego później, będziemy tylko imieniem i nazwiskiem na drzewie genealogicznym.
Przygnębiająca wizja, prawda?
Celebruję bezsens
Długo mi zajęło zanim nauczyłam się w miarę spokojnie myśleć o własnym końcu. Taki spokój osiągnęłam dopiero po sporym czasie walki z poczuciem bezsensu i beznadziei wszystkiego. Zamiast próbować ten bezsens przezwyciężać zaczęłam go celebrować. Akceptacja faktu, że umrę i nie ma nic dalej, dała mi uczucie dogłębnego spokoju. Czasami kiedy się czegoś boję albo się denerwuję, to mówię sobie „i tak kiedyś umrę”. W jakiś pokręcony sposób właśnie ta myśl mnie motywuje.
Jest jakiś taki strach przed myślą, że nie ma nic po śmierci. Przerażenie, że to wszystko jest na nic. To jest jak budowanie misternej rzeźby z piasku, a potem pozwolenie, by zmyła ją fala. Ukłucie żalu.
Wydaje mi się, że może właśnie dlatego niektórzy mają tak silną potrzebę wiary. Potrzebę wieczności.
Niektórzy wierzą, że czeka nas życie pozagrobowe. Możliwe. Jednak ja jakoś mam przeczucie, że po prostu gaśniemy. Zasypiamy i się nie budzimy. Troszkę jak te ćmy co żyją tylko dobę. Tyle że u nas trwa to dłużej.
Jakiekolwiek mamy przekonania odnośnie życia po śmierci, to i tak jedno zawsze nas łączy – wszyscy kiedyś umrzemy.
I skoro rozumuję w ten sposób, to wcale nie oznacza, że pozbawiam mojego życia sensu. Właśnie odwrotnie. Gdy uświadamiam sobie, że mam tylko ten jeden akt do zagrania na scenie, to pragnę zrobić to najlepiej. Świadomość, że mam tylko jedno życie i nic więcej sprawia, że chcę je przeżyć jak najlepiej.
Jesteśmy tutaj, jesteśmy żywi. Żyjmy najpełniej jak potrafimy
Często się budzę przed moim lubym. Uwielbiam patrzeć jak śpi. I czasami mnie ściska w gardle na myśl, że nie wiadomo ile tak naprawdę czasu razem nam zostało. Każdy mi może powiedzieć, że nie ma co myśleć o takich rzeczach. Ja wiem. Ale i tak czasami muszę o tym pomyśleć. Bo kiedy tak na niego patrzę, to myślę sobie, że całe życie to za mało.
I wtedy właśnie czuję, że żyję. I chcę dobrze wykorzystać każdą chwilę, a nie obudzić się na końcu z ręką w nocniku.
Świadomość, że umrę, albo umrą moi bliscy i już nigdy więcej się nie zobaczymy, sprawia, że kocham i doceniam ich jeszcze bardziej. Nie ma odkładania na zasadzie „zobaczymy się po tamtej stronie”. A jak się nie zobaczymy?
To właśnie sprawia, że kocham jeszcze mocniej. Nic nie biorę jako mi należne i wieczne.
Życie nie jest próbą generalną przed czymś większym i lepszym po śmierci
Ten dead-line o niewiadomym terminie daje jakąś motywację. Nie odkładam nic w nieskończoność i jestem bardziej świadoma. Czasami wpadam w „rakową panikę”. To pieprzyk, to brzuch, to jajniki – powodów paniki jest tuzin. I niektórzy mówią – nie panikuj mała, na pewno to nic takiego! Ale nigdy nie usłyszę takich słów od mojej rodziny. Bo oni wiedzą, że to, co najgorsze najczęściej wygląda jak nic takiego. Mój starszy brat zmarł w wieku trzydziestu lat. Diagnoza – rak, rok później – pogrzeb. Brata męczyła uporczywa zgaga – dostawał Ranigast, idąc do szpitala na operację na pewno nie spodziewał się, że to rak. A jadąc na pierwszą chemię nie przypuszczał, że za rok umrze. Zresztą żadne z nas tego nie przypuszczało. Przecież takie rzeczy przytrafiają się tylko innym, prawda?
Nigdy nie wiesz – to jest pewne. Nie znasz dnia ani godziny. Ale jak pomyślisz o tym w odpowiedni sposób, to poczujesz przypływ adrenaliny. Bo wcale nie trzeba nagle zdobywać Everestu. Ani nie trzeba czekać do momentu aż usłyszysz swoją datę ważności. Wystarczy nauczyć się cieszyć tym, co mamy. A jeśli nas to w żaden sposób nie cieszy, to zmienić kierunek i nadać mu sens.
Kiedyś opiekowałam się przez kilka tygodni psem. Lubiłam codziennie wychodzić z nią na spacer do pobliskiego parku nad rzeką. Czasami udało mi się zobaczyć piękny zachód słońca albo nacieszyć pięknym widokiem. Ale najczęściej mokłam i przemarzałam, a w parku było pełno błota i w ogóle coś strasznego. Ale niezależnie od warunków psina zawsze była tak samo szczęśliwa. I samo bycie częścią tego momentu szalonej radości nadawało temu wszystkiemu sens.
Ludzie poszukują wielkich odpowiedzi, zamiast skupić się na tych małych.
Może nie ma większego sensu wszechświata ani żadnego wielkiego i misternego planu. Może sens jest lokalny, bo my mamy realną możliwość jego nadawania.
***
Ten cały bezsens świata wcale nie oznacza, że my także jesteśmy bez sensu. Nic nie nada sensu naszemu życiu oprócz nas. Dla mnie moja rodzina ma znaczenie. Moja miłość ma sens i moja pasja do pisania. Dla kogoś może to być absurdalne. I niech mu będzie absurdalne. Wystarczy, że dla mnie to ma ręce i nogi.
Nie liczę na to, by ktoś z góry nadał mojemu życiu znaczenie. Biorę życie na klatę i sama nadaję sobie sens i znaczenie.
Image – Rebecca Hendin