Wiecie co mnie denerwuje? W sumie to bardzo dużo rzeczy mnie denerwuje, ale to akurat jest na samym szczycie tej listy. Całe to poszukiwanie męża lub żony. Co to za patologia w ogóle jest. Szukać to można zgubionych kluczy, a nie męża.
Bo to jest jak z miłością – jest albo jej nie ma. Jej się nie szuka. A skoro nie szuka się miłości, to tym bardziej nie można szukać męża. No chyba, że to ja wyznaję jakieś przestarzałe wartości i wierzę, że w małżeństwo człowiek wchodzi z czystej, nieprzymuszonej woli i płynącej zewsząd miłości szerokiej jak sama Amazonka. Czyli najpierw była miłość, a dopiero później małżeństwo. Zachowanie tej kolejności wydaje mi się dość istotne.
A tak już zupełnie serio zawsze wydawało mi się, że małżeństwo powinno wyglądać jak te Marshalla i Lily albo Moniki i Chandlera. Wiecie, takie nie wynikające z obowiązku i z przykrej konieczności, ale z prostego faktu, że w sumie bardzo się lubicie i za sobą przepadacie.
W sumie to chyba ten jeden gif dokładnie podsumowuje o co mi chodzi:
Małżeństwo to nie jest wakat do zapełnienia
Teraz śluby bierze się jak telewizory na raty, czyli na zasadzie: skoro każdy to robi, więc może my też powinniśmy. Wiele osób uważa, że osiągnęło pewien wiek i w zasadzie to najwyższa pora znaleźć sobie żonę. Albo męża. Bo to przecież już ostatni dzwonek i to tylko kwestia czasu aż dziewczyna zacznie wyglądać jak mało apetyczny pomarszczony pomidor. (I to jest co najmniej jakieś chore. Już tutaj ja po prostu zaczynam osiągać swój niebezpieczny poziom irytacji, a przecież dopiero zaczęłam pisać.)
Bo w ten sposób nie szuka się partnera, a jedynie żywiciela. Przenośnego bankomatu, manekina do szczęśliwych zdjęć z wakacji nad Bałtykiem i tragarza zakupów w centrum handlowym. W ten sposób nie szuka się mężczyzny, który będzie dla nas tym kawałkiem marynarki, o który można się oprzeć i ewentualnie trochę osmarkać podczas płaczu. W ten sposób szuka się jelenia. A myślący faceci nie lubią być traktowani jak jelenie. Bo wiecie, wbrew wszystkiemu co się mówi, to jednak facet też człowiek.
Ale żeby nie było tak, że wieszam psy tylko na nas, dziewczynach. Wśród męskiej populacji też trafia się wiele trefnych sztuk, które zazwyczaj około 30-tki dostają jakiegoś zwarcia w mózgu i stwierdzają, że to już PORA. Dostają jakiś update w wewnętrznym oprogramowaniu i stwierdzają, że PORA znaleźć sobie żonę. Ha! Żonę? Nie, nie, nie. Wyjaśnijmy sobie najpierw co takiego oni rozumieją przez słowo „żona”.
Żona, czyli inaczej: sprzątaczka, kucharka, osobista asystentka, sekretarka, opiekunka do dziecka i ekskluzywna prostytutka.
Kiedy dwa lata temu postanowiłam sobie w wakacje jakoś zapełnić czas i założyłam sobie konto na Badoo, wiecie ile dostałam takich niesamowitych i niepowtarzalnych ofert? Mnóstwo. I nie wiem czemu facetom wydaje się, że jak powiedzą, że szukają żony, to laska już po prostu szcza pod siebie z wrażenia. Nosz po prostu… Doprawdy.
Małżeństwo to przestarzała instytucja
Mówią tak ci, którzy nie wiedzą o co w małżeństwie tak naprawdę chodzi. I niektórzy mówią, że ślub cywilny to żaden ślub. Że to trzeba przed Bogiem przysięgać, a nie przed jakimś urzędnikiem. A ja powiem wam, że to taka sama różnica jak między ziemniokiem a ziemniakiem – czyli żadna. Bo przede wszystkim macie przysięgać SOBIE NAWZAJEM. Ale ciii, proszę nie krzyczeć, że po co w takim razie ci wszyscy krewniacy, którzy potem żłopią Waszą wódkę? A choćby po to, że to są Wasi świadkowie. Są świadkami tego, że obiecujecie sobie wierność, miłość i uczciwość małżeńską. Że mówicie, że będziecie się starać. Że jedno pomoże ogarnąć, kiedy to drugie nie ogarnia. Chodzi o to, że jak później wyciągniecie białe flagi i się poddacie, to właśnie tym osobom musicie spojrzeć w oczy. No bo w końcu wszyscy na własne oczy widzieli i na własne uszy słyszeli jak przysięgaliście. Więc co się z Wami stało kochani?
Chociaż dla mnie taką samą moc ma obietnica dana w cztery oczy, to jednak chyba dobrze mieć bliskich przy sobie w takim momencie. Bo jak tylko Wy sami jesteście sobie świadkami, to łatwiej jest się później z tego wyplątać, wytłumaczyć albo wyprzeć. Tak sobie myślę.
Nazwijcie mnie naiwniaczką czy inną romantyczką, ale dla mnie mąż to taki przyjaciel z benefitami. Ktoś, kto jest blisko nas fizycznie, psychicznie, emocjonalnie i duchowo. Czy takie coś może ulec przestarzeniu? Nie sądzę. Wydaje mi się, że po prostu my zgubiliśmy cały sens i istotę zawierania związków małżeńskich. Że to przecież nie tylko chodzi o darmową gosposię czy mechanika.
Gdzieś kiedyś usłyszałam, chyba w jakimś filmie, że zawieramy małżeństwa po to, żeby ktoś był świadkiem naszego życia.
Czy to nie jest piękna myśl?
Ponadto ta obrączka na palcu oznacza dokładnie tyle co: ja już wybrałam. Czyli nie szukam dalej, nie zastanawiam się czy gdzieś indziej spotka mnie coś lepszego. Zresztą jeśli dokonasz wyboru, to już nie ma żadnego znaczenia czy gdzieś jest coś lepszego. Z milionów róż wybierasz jedną i ją kochasz, inne mogą być ładniejsze i pachnące malinami, ale to nie ma znaczenia. Ty już wybrałeś.
Czy to nie jest coś pięknego zostać wybranym z czystą premedytacją? To chyba lepsza opcja niż zostać trafionym jak nagroda w loterii fantowej – trochę lipna, ale skoro dałem dwa złote, to biorę.
Czy można komuś obiecać miłość do końca życia?
Nie wydaje mi się. Miłość nie działa na zasadzie obietnicy. Bo to jest jak obiecywać, że za 20 lat w Polsce nie spadnie śnieg. Spadnie, a może nie spadnie – cholera go wie, może wtedy na porządku dziennym będą u nas burze piaskowe. Miłość bardziej funkcjonuje na zasadzie wyboru i dlatego osobiście wolałabym obietnicę, że zawsze ktoś będzie wybierać mnie. Nas. Że zawsze będzie się starać. Że zawsze wyjdzie mi na przeciw.
Bo jest cała masa małżeństw, które związkami to są jedynie na papierze. A koniec małżeństwa jest wtedy, gdy każde zabarykaduje się po swojej stronie i żadne nie wyjdzie drugiemu na przeciw. A jeszcze gorzej jest, kiedy jedno wychodzi do połowy drogi, a to drugie ciśnie mu bezczelnie krótką serię z karabinu. I to prosto w serce, bo jak inaczej. To mnie już nie irytuje, to mnie cholernie smuci. Bo ludzie zapominają. Zapominają o co w tym wszystkim chodzi i już nawet nie pamiętają kiedy nagle znaleźli się po dwóch różnych stronach barykady. A przecież kiedyś zaczynali po tej samej stronie…
W sumie tak się składa, że nawet Grabaż o tym śpiewał i podpisuję się każdą ręką pod tą Teorią Łysych Kamieni:
Bo chodzi o to, by od siebie nie upaść za daleko
Jak te dwa łyse kamienie nad rzeką
Chodzi o to, by pierwsze chciało słuchać
Co mu to drugie powiedzieć chce do ucha
Że po mej głowie, czasem się ich boję
Chodzą słowa nie do powiedzenia
Nie wierzę w to, że miłość można dać raz na zawsze. Na tej zasadzie chyba jedynie działa miłość do dzieci – wychodzą z człowieka i nie da się ich nie kochać. Mamy to zakodowane i wbudowane w synapsy. Ale kochanie drugiego, zupełnie obcego człowieka, to już jest kwestia wyboru. A skoro tak, to nie mam odwagi twierdzić, że ktoś jest w stanie obdarzyć mnie miłością raz i na zawsze. Bo miłość to pasmo małych wyborów dnia codziennego i podświadomych decyzji. I sęk tkwi w tym, żeby ktoś codziennie wybierał właśnie nas.
Więc nie obiecujcie, że będziecie kochać aż do śmierci. Obiecujcie, że zawsze będziecie się starać. Że będziecie wychodzić do połowy drogi. Że będziecie walczyć o siebie, o swoją miłość, a nie ze sobą nawzajem. Cały sekret nie polega na zakochaniu się w jednej osobie raz a dobrze, ale na tym, żeby zakochiwać się w tej samej osobie wciąż na nowo każdego cholernego dnia.