Wiem, że się nie da fizycznie tego zrobić, ale to wcale nie niweluje mojej ochoty, żeby wrzucić moje dwuletnie dzieło w samo serce Mordoru. Macie tak czasem? Tworzycie coś pieczołowicie, w pocie czoła zarywacie poranki dziubiąc przy czymś, a potem macie ochotę to roztrzaskać w drobny mak?
Jest taka piosenka Florence + The Machine – Ship to wreck, która jest dokładnie o takiej sytuacji. W refrenie Flo śpiewa „czy zbudowałam ten statek do rozbicia się?”. A ja wiem, że ona zna to uczucie. Ona wie o co chodzi.
Znacie to uczucie, kiedy rozwalasz zamek z piasku, który budowałeś cały dzień? To jednoczesny żal i smutek pomieszany z radością i niemal dziką satysfakcją z rozwalania czegoś, co tak pieczołowicie próbowaliśmy doprowadzić do perfekcji, a teraz możemy pokazać tej perfekcji gdzie jej miejsce.
Trąci to trochę autodestrukcją, ja wiem. Ale jestem pewna, że każdy poczuł chociaż raz wewnętrzną iskierkę tego uczucia i wrażenia. Tę chęć zwyczajnego uwolnienia się od dążenia.
Myślowy tasiemiec
Wszystko przez jedno zdanie, które padło niemal rok temu, w środku nocy, na wrocławskim Rynku. To był wieczór panieński mojej dobrej koleżanki i przemieszczając się z jednego klubu do drugiego, nagle w samym środku rynku, w samym środku nocy wyrósł przed nami kolega ze studiów, którego nie widziałyśmy już kawał czasu.
Pomyślcie sobie jakie jest prawdopodobieństwo, że kogoś tak spotkacie? Duże – o ile jesteście bohaterami filmu lub książki, ale zupełnie małe, jeśli chodzi o prawdziwe życie.
Wszyscy ucieszyliśmy się na swój widok i zaczęliśmy się wymieniać informacjami co tam się u nas dzieje po skończeniu studiów. W pewnym momencie ten kolega rzucił:
– Bereniki nie muszę pytać co tam słychać, bo czytam bloga, więc jestem na bieżąco.
I wiecie co, nie wiem dlaczego, ale są czasem takie zdania, które wczepiają się człowiekowi w mózg jak te haczyki w otworze gębowym tasiemca. To takie myślowe tasiemce są.
I jak to bywa z tasiemcami, ten również zaczął się wydłużać o kolejne człony.
Ekshibicjonizm myślowy
Przez ten cały (niemal) rok parę razy zastanawiałam się ile osób nie ma potrzeby zapytać mnie „co tam słychać”, bo zwyczajnie już wszystko wiedzą z mojego bloga? Chociaż oczywiście blog jest jedynie wyrwanym z kontekstu fragmentem życia, to mimo wszystko większości ludzi daje to zupełnie inną perspektywę patrzenia na moją osobę. Więc to może w zupełności wystarczać.
Później zaczęłam to rozkminiać pod względem takiego mojego ekshibicjonizmu. No bo nie oszukujmy się, ten blog to jest z mojej strony mentalny ekshibicjonizm. I przyznaję, że nieraz myśl o tym zupełnie mnie paraliżuje. (Nawet teraz obnażając swoją myśl o obnażaniu myśli i strachu jaki to we mnie budzi, dodatkowo pogłębiło uczucie ekshibicjonizmu. Istna paranoja, mówię Wam.)
Brak niespodzianek
Co jakieś parę dni spotykamy się z A przy kawce i gadamy co tam u nas, jakie książki warto przeczytać, seriale godne polecenia i filmy idealne na wieczór. Jest to jeden z nielicznych, których określam mianem „swój człowiek” i w dodatku jest na miejscu, dzięki czemu możemy omawiać rzeczy „z dnia na dzień”. I ostatnio zauważyłam, że irytuje mnie, kiedy nasza rozmowa wygląda mniej więcej w tym stylu:
– Zaczęłam oglądać Wikingów!
– No właśnie widziałem na Insta te randki z Ragnarem.
Nie jest to nic spektakularnie wielkiego i szalenie denerwującego. Tylko delikatnie mnie to dobija. Ten brak niespodzianki. Zaskoczenia. I składa mi się to do kupy razem z tamtą sytuacją z Rynku. A potem sobie myślę, że przecież ja też czasem sobie podpatruję znajomych na portalach społecznościowych i wiem, że niektórzy wciąż mają ze sobą kontakt, że jeżdżą na narty, że się zaręczają/biorą ślub/rodzą dzieci. Nie przychodzi mi nawet do głowy zapytanie ich „co tam słychać?”, bo przecież z grubsza wiem co u nich słychać. Nawet jeśli jakoś osobiście nie przykładam wielkiej uwagi do przebiegu ich żywota.
Bliżej, a jednak dalej
To w sumie jest trochę zabawne, bo teraz w zupełności wystarczy sam akt dodania kogoś do znajomych, żeby dowiedzieć się co mu w życiu gra (przynajmniej tak powierzchownie). Mało kto dodaje kogoś, żeby móc nawiązać kontakt i osobiście wywiedzieć się co w trawie piszczy.
Pamiętacie fenomen Naszej Klasy? Tysiące ludzi (jak nie więcej) skorzystało z możliwości odnowienia kontaktu z dawnymi kolegami i koleżankami ze szkoły. Wielokrotnie ich kontakt urwał się na całe dziesiątki lat i nagle okazało się, że są na wyciągnięcie ręki. Można było zobaczyć jak teraz wyglądają, dowiedzieć się co porabiają i ile dzieci sobie narobili.
Ale teraz mam wrażenie, że media społecznościowe dały nam innych w odległości jednego kliknięcia w aplikację, a jednocześnie mentalnie umieściły nas jeszcze dalej od siebie.
I dlatego właśnie czasami mam ochotę wyrzucić bloga przez okno, skasować społecznościówki i zobaczyć co się stanie, czy coś się zmieni. Ale jednocześnie wiem, że nie mogę. Bo w końcu zbudowałam ten statek tylko po to, żeby go roztrzaskać?
Powiem Wam szczerze, że mój blog mnie uwolnił i jednocześnie mnie związał. Z jednej strony otworzył przede mną nowe możliwości, a z drugiej – sprawił, że stałam się jego zakładniczką.