Odwiedziłam moją przyjaciółkę, którą znam od wczesnej podstawówki. A ona zapytała mnie czy coś sobie gotuję. Na co oczywiście odpowiedziałam, że w lodówce zwykle mam pusto, bo sama nie zjadam wszystkiego i potem wyrzucam i to bez sensu. Poza tym szkoda mi życia na gotowanie. A potem wbiegł jej 3,5- letni synek i coś zaczął do mnie mówić, a ja nie mogłam oderwać wzroku od tej ogórkowej leniwie gotującej się na kuchence.
W ciągu moich pięciu lat studiów i zarazem mojej kariery jako kucharka, może trzy razy zrobiłam zupę. To nie jest tak, że nie lubię, czy nie umiem. Zupa jest prosta. Ale zawsze wydawała mi się zarezerwowana dla kogoś innego. Dla rodziny. Na pierwsze danie. Zatem siedzę u niej, ja magister inżynier, któremu szkoda życia na gotowanie. I ona, matka polka, gotująca zupę na pierwsze danie. I wtedy jakoś dopada mnie świadomość upływającego czasu.
Życie przemyka przed oczami
Pamiętam jak się poznałyśmy i w ogóle się nie polubiłyśmy. I nie wiem jak to jest, że większość moich przyjaźni zaczyna się w ten sposób – od wzajemnej niechęci. Ale byłam sama na podwórku i butem wyskrobywałam kapsle po piwie wciśnięte w drogę, a jej zrobiło się mnie żal. Więc wyszła do mnie i poczęstowała mnie gumą Orbit. I jakoś już poszło. Byłyśmy nierozłączne. W gimnazjum razem nie chodziłyśmy na religię i przesiadywałyśmy w łazience dla dziewczyn i gadałyśmy. Razem napiłyśmy się pierwszego piwa i o rany, jakie my byłyśmy wtedy pijane (tak nam się wydawało przynajmniej). Na drugi dzień oczywiście konieczna była butelka wody, bo kac morderca. Pamiętam jak u mnie czasami spała i do późna rozmawiałyśmy o przyszłości. O tym kim będziemy i jak nasze życie będzie wyglądać. Że pójdziemy na studia i zamieszkamy razem. Zastanawiałyśmy się jak to jest uprawiać seks i jakie to musi być obleśne. A potem poszłyśmy do różnych szkół średnich. Kontakt był rzadszy, inne towarzystwo. Ale nadal to do mnie przybiegła by powiedzieć mi, że straciła dziewictwo. Skończyłyśmy szkoły, ja wyjechałam na studia, a dystans się pogłębił. Ale to ja poszłam z nią do lekarza, który potwierdził, że jest w ciąży. Pamiętam jak dostałam w smsie zdjęcie małego bobasa. Pamiętam jak pierwszy raz ją odwiedziłam po porodzie i trzymałam go zawiniętego jak naleśnik. Każde kolejne odwiedziny równały się z tym, że był na jakimś kolejnym etapie dorastania. To już raczkował, to zaczynał chodzić, to coś już bełkotał, to już mówił proste rzeczy. A ona mówiła, że super będzie jak już będzie mówił i sam się ogarniał w łazience. I nagle już to robi. Zawsze było takie odliczanie, kiedy nauczy się czegoś nowego. I że jak już się tego nauczy, to będzie łatwiej.
Tylko, że zawsze jest jakieś odliczanie
Stawiamy sobie jakieś chorągiewki na horyzoncie, do których powoli dążymy. A dopóki ich nie dosięgniemy, to czujemy się zwolnieni i usprawiedliwieni z tego jak jest. Kiedy będę już duża, to będę robić co będę chciała. Kiedy zrobię prawko, będę mogła częściej wpadać. Kiedy kupię samochód już na pewno będę częściej wpadać, bo nie będę musiała prosić się o pożyczenie auta. Kiedy będę więcej zarabiać, to będziemy ciągle gdzieś jeździć. Jak skończę studia, to będę miała więcej czasu na prowadzenie bloga.
Jestem na siebie wściekła, bo już od dobrych paru miesięcy wciąż nie mogę się umówić ze znajomą parą, bo wiecznie nie mam czasu. Co oczywiście nie jest prawdą, bo mam czas, tylko ciągle zapominam do nich napisać. Albo zwyczajnie ustalam inne priorytety i wychodzę na Panią Wiecznie-Zajętą.
***
Patrzę na ludzi wokół mnie, którzy wiecznie marudzą, że nic im się w życiu nie przytrafia. Ale jak ma im się cokolwiek przytrafić, skoro ledwie żyją? Marudzą, że chcieliby się zakochać. Ale kiedy już ktoś się trafia, to odrzucają jak wybrakowany towar. Chcą podróżować, ale jednocześnie ciągle coś stoi na przeszkodzie by zrobić ten pierwszy krok. Chcą coś ze sobą zrobić, ale w zasadzie wyszedł nowy odcinek serialu, więc co tam. Chcą wyjść na spacer, ale nie mają z kim.
Chcą żyć, ale to może innym razem.