Gdyby ktoś zapytał jak zaczęła się moja miłość do książek, to odpowiedziałabym: „od zwisającego kawałka smażonego jajka na krzaczastym wąsie wuja Venrona”. Jeśli istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, to również istnieje miłość od pierwszego przeczytania.
W podstawówce nie czytałam lektur. Moja mama jakoś nigdy mnie też nie zmuszała (zmęczył ją raz na zawsze mój brat, któremu musiała czytać całe lektury na głos). Więc nie przeczytałam Dzieci z Bullerbyn, Ani z Zielonego Wzgórza czy Psa, który jeździł koleją. Z tego co pamiętam, to omawianie lektur zawsze wypadało w sezonie mojego chorowania, więc jakoś się prześlizgiwałam. W którejś klasie podstawówki poszliśmy do kina na pierwszą część przygód Harry’ego Pottera. Oczywiście wpadłam w fascynację typową dla tego wieku. I dobre wrażenie po tym filmie sprawiło, że sięgnęłam również po książkę. Byłam akurat w bibliotece i dojrzałam na półce z „nowościami” drugą część serii. Wzięłam ją i pamiętam, że zaczęłam już ją czytać w drodze do domu. To był mój pierwszy raz, kiedy książka mnie wciągnęła bez reszty. Jak ją skończyłam czytać, to zaczęłam ją czytać od nowa. To było tak wspaniałe uczucie! Czułam się jakbym przeżyła najwspanialszą przygodę.
Kocham ten haj!
Zaczynałam brać kolejne części do szkoły i jako jedyna siedziałam pod klasą czytając książkę, podczas gdy reszta dzieciaków biegała po podwórku. Nawet pamiętam jak pierwszy raz mój nauczyciel niemieckiego nazwał mnie molem książkowym. Nie potrafiłam tego pojąć. Przecież mol książkowy siedzi z nosem w podręcznikach, uczy się i nie ma życia. Miałam ochotę mu krzyknąć z pełnym oburzeniem: Panie kochany, ja tu przygody przeżywam, a nie!
I tak wciągnęłam cztery części. Kiedy miała być premiera piątej, to już byłam dawno na bieżąco. Ba, byłam zakochana w głównej postaci. Oczywiście każdym włóknem mojej duszy pragnęłam nowej części (to takie ekscytujące!), ale to były chude czasy. Nie było szans, żeby mama mi kupiła książkę za 50 złotych. W naszej księgarni zrobili akcję, że pierwsza osoba dostanie egzemplarz za darmo. Autentycznie chciałam iść z samego rana i koczować. Ale niestety nikt się nie kwapił iść i mi towarzyszyć, więc pomysł szybko padł. Jednak mojej mamie udało się dogadać z jakąś znajomą bibliotekarką i dzięki temu mogłam już spokojnie pochłonąć Zakon Feniksa. Zresztą moja mama pochłonęła ją wraz ze mną. Nawet ustalałyśmy zmiany na czytanie i kiedy tylko jedna robiła nawet małą przerwę, to ta druga porywała książkę dla siebie.
Książka elementem kręgu towarzyskiego
Pamiętam jak kiedyś przed szkołą miałam zanieść mojemu bratu kanapki do szpitala. Szłam razem z moją przyjaciółką i czytałam od niej liścik (miałyśmy przez jakąś chwilę fazę na pisanie do siebie listów). Napisała mi, że mam tylko 13 lat i powinnam zostawić martwienie się o brata mojej rodzinie. Bo tak to jeszcze muszą się martwić i o mnie. A jak mi ciężko zostawać z myślami, to żebym uciekała w to, co lubię – na przykład książki o Harrym Potterze. I to faktycznie była dla mnie jakaś ucieczka od rzeczywistości.
To była moja pierwsza miłość. Pierwsze zakochanie w książce i pierwsze wzdychanie do aktora, którego utożsamiałam z Harrym. Niby nie można zaprzyjaźnić się z kartkami papieru spiętymi okładką. A jednak mam wrażenie, że te książki dawały mi tyle samo wsparcia co moi bliscy. Jakoś pomogły mi przez to przejść. Przez dorastanie i stratę brata. Chciałam postępować tak, żeby trafiająca na moją głowę Tiara Przydziału krzyknęła Gryffindor!. Chciałam być waleczna, odważna i dobra. Dorastałam razem z bohaterami i przeżywałam to co oni. Płakałam kiedy umierali i umierałam ze strachu w obawie, że coś im się stanie. Czytając ostatnią część musiałam w pewnym momencie przerwać czytanie, bo nie widziałam liter przez łzy. Dopiero po 15 minutach, gdy porządnie się wypłakałam i dałam sobie czas na chwilę rozpaczy po śmierci jednego z bliźniaków Weasley – mogłam wrócić do lektury. I w tym momencie możecie się puknąć w głowę i stwierdzić, że ktoś tu oszalał. A mi jako odpowiedź na to przychodzi jedynie ten cytat:
— Czy to dzieje się naprawdę, czy tylko w mojej głowie? (…)
— Ależ oczywiście, że to się dzieje w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?
Definicja szczęścia i udanych wakacji
Później co wakacje czytałam od nowa wszystkie części. A potem czytałam inne książki, bo brakowało mi tego haju. Uwielbiałam chodzić na spacery do biblioteki i wypożyczać nowe książki. Poznawać nowych bohaterów, przeżywać z nimi nowe przygody. Właśnie z tym kojarzą mi się najlepsze wakacje – ze spacerami do biblioteki i czytaniem książek. Oczywiście wychodziłam też na dwór. Graliśmy w Jajo, Nogę, Diabła i Ali-Ali-dom się pali. Nie byłam molem książkowym. Po prostu dzięki książkom przeżywałam o wiele więcej przygód, niż podczas wakacji bez czytania.
W któreś wakacje, niedługo po śmierci brata, pojechałam na jakieś dwa tygodnie do mojej ciotki. Wzięłam ze sobą kilka książek i po raz kolejny czytałam Zakon Feniksa. Tylko, że moje wujostwo jest typem ludzi, którzy uwielbiają aktywnie spędzać czas. Więc kiedy rozkładałam sobie koc w cieniu czereśni i czytałam książkę, to uznawali to za przejaw mojego znudzenia. I nie wiedzieć czemu strasznie pragnęli wypełnić mi wakacje aktywną formą wypoczynku. Ciągle jakieś wyganianie mnie na rower, poznawanie mnie z dzieckiem sąsiada czy wciskanie do ręki rakiety tenisowej i wywożenie na kort. I w ten oto sposób zapisali mnie też na kurs żeglarstwa. Ani jednej znajomej twarzy, obce miasto i zupełnie nie mój styl spędzania czasu.
Poszłam tam tylko raz. Przez całe następne kilka zajęć chodziłam na wagary (pierwszy raz w życiu). Normalnie kupowałam bilet na autobus, jechałam do miasta, kupowałam sobie paczkę Skitllesów, siadałam na ławeczce nad jeziorem i patrzyłam jak żeglują dzieciaki z kursu. Pamiętam, że wtedy całe moje kieszonkowe przejadłam. Spałam do obiadu, po nocach czytałam i objadałam się słodyczami. Wujostwo strasznie nalegało, żebym poznała i bawiła się z dzieciakami z sąsiedztwa. A mnie ściskało w dołku na samą myśl o tym. I gdyby nie to „uszczęśliwianie na siłę”, to wspominałabym te wakacje jako jedne z lepszych. A w ten sposób już nigdy nie miałam ochoty tam jechać. I niestety do dzisiaj mam jakiś taki podświadomy uraz.
Bo dla mnie udane wakacje wcale nie oznaczają mnóstwa zwiedzania. Dla mnie udane wakacje, to spokojne wakacje. Takie, gdzie mogę chodzić i zwiedzać co chcę, kiedy chcę. I mogę też w spokoju czytać książkę na tarasie, balkonie, w cieniu palmy czy sącząc wino w lokalnej restauracji. Nikt nie musi mnie na siłę uszczęśliwiać, ja sama potrafię się uszczęśliwić.