Grey’s Anatomy lubię najbardziej za dwa motywy. Jeden opiszę dzisiaj, a drugi innym razem. Dzisiaj chcę mówić o tańcu. Ale nie o takim widowiskowym i wykwintnym, ale o takim najbardziej prawdziwym ze wszystkich – czyli takim, który odstawiasz, gdy nikt na ciebie nie patrzy.
Wikipedia podaje, że taniec, to jest celowo wybrana sekwencja ludzkich ruchów. Może on być bardziej lub mniej skoordynowany, szybszy lub wolniejszy, ale zawsze jest celowy. Drugim elementem tańca jest rytm. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że taniec można też nazwać formą komunikacji niewerbalnej. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to szalenie ważne i uznałam, że powinno zostać tutaj zapisane.
Tak to się zaczęło
Gdzieś na początku emitowania serialu Meredith przyszła do Christiny, zaczęła jej opowiadać jakieś bóle egzystencjonalne i ogólne rozterki. Na co Christina zareagowała bardzo prosto:
– Zamknij się! Wytańcz to.
I później wiele razy przez serię przewijał się motyw dance it out. Mer prowadziła operację i udało jej się wreszcie zlokalizować krwawienie wewnątrz bebechów jakiegoś gościa. Zapytała stażystów: „co teraz?”, a oni oczywiście kolejno zasypali ją medycznymi rozwiązaniami, a ona konsekwentnie kolejno je odrzucała. Wreszcie dała im odpowiedź:
– Teraz pora na 30-sekundową potańcówkę – po czym zaczęła się delikatnie gibać na tyle, na ile pozwalały jej ręce ciągle utkwione we flakach pacjenta. Widząc, że patrzą na nią jak na kosmitkę, dodała – Tańczcie, albo was zwolnię.
I zaczęli tańczyć. Przez 30 sekund w ten sposób po prostu celebrowali uratowane życie.
Ale i tak moją ulubioną sceną jest pożegnanie tych dwóch pokręconych przyjaciółek.
Bo wiecie, komunikacja niewerbalna i te sprawy.
Trzeba umieć się wydurniać
Ponad rok temu pojechałam z moim bratem na wesele od strony jego żony. Byłam tam w formie niańki, ale i tak załapałam się na parę tańców z bracholem. Wspólnie opatentowaliśmy nowy ruch, który dumnie ochrzciliśmy nazwą 220V, co w przybliżeniu wyglądało jakby kogoś rzucić na linię wysokiego napięcia. Nie wiem jak inni, ale ja bawiłam się naprawdę przednio. Robiliśmy z siebie maksymalnych debili i kompletnie się tym nie przejmowaliśmy. Niektórzy się z nas śmiali, inni śmiali się razem z nami, a jeszcze inni patrzyli normalnie – czyli jak na ludzi chorych psychicznie.
To był moment, w którym uświadomiłam sobie, że potrafię się bawić na trzeźwo. Brałam wtedy antybiotyk, więc nie było mowy o żadnych procentach. Zatem nie pozostało mi nic innego, jak tylko przełączyć coś w głowie.
Włączyć tryb: zabawa, wyłączyć tryb: przejmowanie
I wiecie co poczułam? Wolność. Ten najlepszy rodzaj wolności, który czasem przepełnia cię na wskroś i masz wrażenie, że rozsadzi ci wnętrzności. Coś porównywalnego do chodzenia nago po domu albo wskoczenia na golasa do jeziora – w jakiś dziwny sposób to wyzwala. Bo jesteś sobą. Na chwilę zrzucasz wszystkie maski, wszystkie zmartwienia, wszystkie oczekiwania i po prostu jesteś. Oddychasz. Śmiejesz się. Żyjesz.
Zazwyczaj jak idziemy potańczyć to skupiamy się na tym, żeby wyglądać powabnie, seksownie, uwodzicielsko i w zasadzie jak chodząca definicja słowa cool. Ale w tańcu w ogóle nie chodzi o to jak w y g l ą d a s z, ale o to jak się c z u j e s z.
Więc zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy nie tańczą ze sobą, a jedynie ruszają się obok siebie. Bo ich spojrzenia miarowo taksują otoczenie ponad ramieniem „partnera”. Wiem, że patrzenie komuś w oczy podczas tańca jest cholernie krępujące, bo raz: komunikacja niewerbalna przez taniec, plus dwa: komunikacja niewerbalna przez wzrok. Ale z drugiej strony przecież chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi, prawda? O czucie.
Strasznie nie lubię ludzi sztywnych, którzy nawet na chwilę nie wyciągają kija. Ja wiem, że on czasem się przydaje i pomaga zachować równowagę i pion, ale trzeba nauczyć się rozpoznawać momenty, kiedy warto tego drewniaka jednak wyciągnąć z tyłka. Bo bez niego naprawdę o wiele lepiej się porusza w rytm muzyki.
Chciałabym, żeby było więcej ludzi jak ten chłopak. Świat byłby odrobinę lepszy, nie sądzicie? Gdybyśmy potrafili dać ujście emocjom, albo potrafili w ogóle je CELEBROWAĆ. Bo wiecie, inaczej to naprawdę krótka droga na kozetkę do psychiatry.
***
Rok temu latem rzuciłam czytelnikom wyzwanie, żeby zrzucili ubranie i ugotowali sobie obiad, albo zrobili coś równie trywialnego – odziani jedynie w swoją własną skórę. Ale dzisiaj chciałabym, żebyście na tej samej zasadzie wytańczyli to. Cokolwiek się u Was dzieje: dostaliście podwyżkę, kosza, a może boli Was życie, albo wręcz przeciwnie – wszystko pierwszy raz od dawna układa się dobrze. W y t a ń c z t o.
W ubraniu, bez ubrania, albo ubrany do połowy. Do rapu, dubstepu albo electro swingu. Obojętnie. Macie świrować, uwolnić wszystkie mięśnie i eliminować każdą myśl w głowie, która podsuwa, że wyglądacie jak debile. No może i wyglądacie, ale kogo to obchodzi? Kto Was widzi? Sąsiad z lunetą? No i co z tego? Niech patrzy.
Jeśli zasłonisz wszystkie okna i wiesz, że nikt cię nie zobaczy, a wciąż nie potrafisz tego wytańczyć, to wiedz, że opadają mi ręce.
Bo jeśli nie potrafisz być sobą przed samym sobą… to kim ty w ogóle jesteś?