Wszystko spoko, tylko że introwertyzm nie jest jakąś niewygodną przypadłością ani defektem, który należałoby usunąć. Bo to jest tak jakbym ja wpisała w wyszukiwarkę „jestem ruda – jak to wyleczyć?”.
Wydaje się absurdalne? No to coś Wam opowiem…
Kiedy byłam mała i po przeprowadzce musiałam zmienić szkołę, to pierwszego dnia spotkałam się z dziwaczną reakcją jednej dziewczyny na mój widok. Krzyczała, żeby szybko wszyscy się uszczypnęli, bo inaczej będą mieli rude dzieci. Pierwszy raz spotkałam się z taką reakcją i byłam nieco zdezorientowana, bo nigdy wcześniej nikt w ten sposób nie zareagował na kolor moich włosów. Nigdy nie sądziłam, że kolor włosów może być zły, a tym bardziej w jakiś negatywny sposób zaraźliwy, jak jakaś klątwa. Pierwszy raz spotkałam się taką irracjonalną reakcją, która w dodatku rozprzestrzeniła się jak jakiś zarazek i nagle wszystkie dzieci się szczypały jakby naprawdę mogły się zarazić ode mnie rudością. (Patola, nie?)
Jeśli czytaliście „Anię z Zielonego Wzgórza”, to może pamiętacie, że dziewczyna miała niesamowity kompleks z powodu swojej urody – była nie dość, że ruda to jeszcze piegowata. Wtedy ideałem piękna była nieskazitelna cera i pukle blond lub kruczoczarnych włosów. Ania doskonale o tym wiedziała, bo ludzie wokoło stale wytykali jej czerwone włosy i ona sama patrzyła na swoje odbicie i nim gardziła. Bo niby dlaczego nie miałaby, skoro na każdym kroku ktoś jej powtarzał, że nie wpisuje się w kanon piękna. Gdyby Ania żyła w dzisiejszych czasach, to zdecydowanie nie miałaby takiego problemu. (Ba! Nawet nie musiałaby zamawiać specjalnych kredek do malowania piegów, jak to robią niektórzy.)
Okazuje się, że nie tylko kanony piękna się zmieniają na przestrzeni lat, ale także zmieniają się kryteria według, których oceniamy „wartość” ludzi.
Kultura charakteru vs kultura osobowości
Może ujęłam to niewłaściwie, ale ciężko tak właściwie to jakoś sklasyfikować, więc może po prostu opowiem Wam o co mi chodzi. Obecnie żyjemy w kulturze osobowości, a jeszcze jakieś sto lat temu ludzie żyli w kulturze charakteru. Czyli dawniej ludzi ceniło się za to jaki mają charakter – czy są honorowi, czy są uczciwi i czy można na nich polegać. Natomiast w dzisiejszych czasach doceniamy ludzi, którzy są otwarci, sympatyczni, przebojowi i tacy z nastawieniem „do ludzi”. Kiedyś człowiek nie musiał być rozgadany, żeby mieć uznanie – wystarczyło, że miał dobry charakter i nawet jeśli mało mówił, to ludzie darzyli go szacunkiem. Ważne było czy ktoś jest taki sam na ulicy jak i w domu. Dziś już nie jest tak łatwo, bo na człowieka wpływa presja społeczeństwa do prowadzenia marketingu własnej osoby. Tak, dzisiaj trzeba umieć się „sprzedać”. Już mniej istotne jest czy jesteś taki sam w domu i na ulicy, nie jest już tak istotna twoja autentyczność, ale ważne jest czy umiesz się odpowiednio sprzedać. Tak samo mało istotne jest kto ma lepszy pomysł, bo i tak większość posłucha tylko tego, kto potrafi go lepiej/przystępniej/bardziej kolorowo przedstawić.
Kiedy jesteś małym dzieciakiem i zamiast bawić się z całą grupą dzieciaków, ty wybierasz jednego przyjaciela z którym spędzasz najwięcej czasu, to zapewne Twój wychowawca stwierdzi, że coś jest z Tobą nie tak. Tak samo jeśli będziesz wybierać książki zamiast imprez, albo milczenie zamiast gadulstwa. Tak, teraz podaje przykłady skrajnie czarno-białe, ale założę się, że część z Was rozpozna się w tym schemacie. Kiedy jesteś sobą i spędzasz czas tak jak lubisz i autentycznie czujesz się z tym dobrze, ale ktoś pyta czemu tak robisz i dlaczego nie chcesz być jak inne dzieci, to zaczynasz zadawać sobie pytanie „hę? To znaczy, że coś jest ze mną nie tak?”. Tak samo jak ja zaczęłam się zastanawiać co jest nie tak z kolorem moich włosów, chociaż przecież tak czysto obiektywnie to żaden kolor nie jest bardziej właściwy od innych.
Opowiem Wam coś jeszcze…
Kiedy pracowałam w sklepie ogrodniczym, to z okazji dnia dziecka szef zapraszał dzieci z miejscowych przedszkoli. Opowiadaliśmy im coś tam o roślinach, pokazywaliśmy jak się je sadzi i takie tam pierdoły, a na sam koniec była opcja, żeby dzieci zrobiły sobie pamiątkowe zdjęcie w fotobudce. W pewnym momencie drogą za siatką przejeżdżał konwój wojskowy i wszystkie dzieci rzuciły się i z nosami przyciśniętymi do siatki oglądały to wątpliwe widowisko. Obejrzałam się i zobaczyłam dwie dziewczynki, które wciąż siedziały na swoich miejscach i zawzięcie malowały w kolorowankach. Jedna powiedziała do drugiej, że ją takie rzeczy w ogóle nie interesują i woli sobie pokolorować.
Konwój przejechał, reszta dzieciarni wróciła, więc nadeszła pora na zdjęcia. Wszystkie dzieciaki ustawiały się po kolei do zdjęcia ze sklepową maskotką, a kiedy przyszła kolej na jedną z tych „niezainteresowanych” dziewczynek, to ona stanęła przed aparatem i miała minę, którą ja doskonale znam – to było dziecięce RBF. Przedszkolanka mówi do niej „uśmiechnij się”. Ona nic. Przedszkolanka dalej ją męczy, żeby się uśmiechnęła. Ona najwidoczniej nie ma na to ochoty. Myślę sobie: „Ja pierdole, nie chce się uśmiechać to nie chce, po chuj drążyć temat?” (w myślach zawsze dużo klnę – wiadomo). W końcu wychowawczyni wyrzuca z siebie poirytowana:
– Dlaczego musisz zawsze być taka obrażona? Czemu nie uśmiechniesz się normalnie jak inne dzieci?
Jednocześnie zrobiło mi się szkoda tej małej i zarazem miałam ochotę nawrzeszczeć na tego babsztyla, który w ogóle nie powinien zajmować się dziećmi, skoro ewidentnie nie ma za grosz empatii w sobie. I aż serce mi się zbiegło na myśl o tym ile jeszcze takich babsztylów spotka ta dziewczynka i ile jeszcze takich przytyków będzie musiała wysłuchać, bo komuś nie będzie się podobało to, że nie jest jak inne dzieci i nie uśmiecha się, kiedy nie ma na to zwyczajnie ochoty.
Wiem doskonale jak to jest!
Poszłam do pierwszej klasy gimnazjum 3 miesiące po śmierci mojego brata. Moja mama poinformowała o tym, że straciłam niedawno brata w jakiejś tam ankiecie, którą rodzice musieli dostarczyć przed rozpoczęciem roku. Wiecie, co jak co, ale po stracie kogoś bliskiego człowiekowi czasem po prostu za cholerę nie chce się uśmiechać. Ale moja wychowawczyni sądziła, że coś jest ze mną nie tak i po prostu ja chyba zapominam się uśmiechać, więc ustawicznie przypominała mi, żebym się uśmiechnęła.
Mi się to wydawało zupełnie pozbawione logiki. No bo niby dlaczego mam się uśmiechać, skoro nie mam do tego powodu? Skoro nic mnie nie rozbawiło? Mam się po prostu szczerzyć… bo co? Bo tak?
Nie rozumiałam tego. Ale poczułam się jakby coś było ze mną nie tak, bo nie uśmiecham się, kiedy chyba widocznie powinnam się uśmiechać. Powiedziałam o tym mamie, a ona następnego dnia poszła do szkoły i zapytała dyrektorki jaki jest cel tych kretyńskich ankiet, skoro nauczyciel ma je w dupie. Powiedziała, że nie życzy sobie, żeby nauczycielka kazała mi się uśmiechać, bo ja straciłam niedawno brata i jeśli nie mam ochoty się uśmiechać, to do jasnej cholery uśmiechać się nie będę.
Moja mama wykonała wtedy pierwszy krok, od którego ja później już sama kontynuowałam tą specyficzną samoobronę. Pokazała mi, że nie ma wcale przymusu, żeby człowiek chodził bez przerwy wyszczerzony, umalowany, taki czy siaki. Jak nie masz ochoty to się nie uśmiechaj i tyle – bądź sobą, nawet jeśli prawdziwy Ty = pochmurny Ty.
Jak wyleczyć się z introwertyzmu?
Już Wam mówię. W tym wszystkim nie chodzi o to, żebyśmy się zmieniali i z czegoś wyleczyli, bo nie przystajemy do jakiegoś kanonu – niezależnie czy dotyczy on piękna czy osobowości. Chodzi o to, żebyśmy byli sobą i tym samym pomagali innym zrozumieć, że istnieją różne rodzaje osobowości i różne rodzaje piękna.
Photo by KaLisa Veer on Unsplash