Bierz życie na klatę

Twoją misją jest znaleźć się tam, gdzie jesteś, teraz

Ostatnio mam wrażenie, że każda książka, którą czytam ma w sobie ukrytego egzystencjalnego puzzla, który jak ulał pasuje do kosmicznej układanki, której wcale nawet nie miałam zamiaru układać.

Już w dwóch książkach spotkałam się z motywem przepaści i chociaż było to w dwóch różnych kontekstach, to jednak jakoś te dwa puzzle z różnych układanek doskonale pasuję do tego jednego ponadczasowego, egzystencjalnego i kosmicznego wzoru.

Przepaść między tym, kim jesteś i kim chcesz być

Pierwszy motyw przepaści pojawił się w jednej z książek Brene Brown. Bardzo chciałabym Wam powiedzieć w której dokładnie, ale czytałam je rok temu i to wszystkie jedną za drugą, więc teraz już zwyczajnie nie pamiętam.

No dobra, wszystko fajnie, ale w ogóle o co chodzi z tą przepaścią? Brene w swojej książce przywołuje komunikat i napis, który pojawia się w stacjach podziemnych metra: mind the gap, czyli uważaj na lukę/przerwę/przepaść [między peronem, a wagonem pociągu]. Brene nawołuje do tego samego, ale w kontekście bardziej życiowym – żeby mieć na uwadze przepaść, która znajduje się pomiędzy tym, kim jesteś oraz tym, kim chciałbyś być. Trzeba mieć na uwadze tę lukę, bo bardzo łatwo można się zagapić i w nią wdepnąć.

Tę przepaść można też w dużym skrócie opisać jako różnicę między wyznawaniem jakiejś filozofii, a życiem według jakiejś filozofii. Założę się, że znacie ludzi, którzy mówią, że coś należy robić, ale jakoś sami tego nie robią. Ja sama dobrych kilka miesięcy temu (albo kilkanaście? czas teraz naprawdę zdaje się płynąć według Jeremy Bearimy…) miałam do czynienia z kuriozalną sytuacją w stołówce w pracy, kiedy jedna koleżanka pouczała kolegów, że jedzenie mięsa jest pod każdym względem złe i niemoralne, podczas gdy ona w tym samym momencie wpychała sobie do buzi kawałek schabowego.
A ja, wegetarianka od dwóch lat i od paru miesięcy starająca się weganka, siedzę cicho nad swoim wege obiadem i nie wierzę, że ta dziewczyna nie widzi swojej hipokryzji.

Klasykiem jest powiedzenie, że jeśli chcesz coś zmienić w świecie, to najpierw zmień coś w sobie. Dużo łatwiej jest patrzeć w nieokreśloną dal i oczekiwać globalnych zmian, kiedy tak ciężko jest zmienić nawet swoje własne nawyki żywieniowe. I właśnie tak wpada się w tę przepaść – tak bardzo się zagapisz na coś w oddali, że zupełnie nie zauważasz co jest tuż pod twoimi nogami.

Przepaść między tym, jaki jesteś a tym, jakim chcesz być

Drugą przepaść znalazłam zupełnie przypadkiem czytając książkę o seksualności kobiet „Ona ma siłę” Emily Nagoski. Przepaść pojawiła się tam w kontekście trudności z osiąganiem orgazmu, ale jak sama Emily podkreśliła – ten schemat pojawia się w naszym życiu również w nieseksualnych kontekstach.

Emily porównała to do wskazówki na desce rozdzielczej, której maksymalną wartością jest twój cel i jeśli wskazówka przesuwa się z prędkością, która cię zadowala, to czujesz się dobrze. Natomiast kiedy w twoim odczuciu postęp przemieszczania się wskazówki z punktu 0 do punktu CEL następuje zbyt wolno, to czujesz irytację i frustrację. W kontekście tej książki oczywiście celem był orgazm i jeśli kobiecie (w jej własnym subiektywnym odczuciu) schodziło zbyt długo dojście do celu, to zaczynała się irytować, co oczywiście w żaden sposób nie sprawiało, że szybciej szczytowała… ale dobra, zostawmy może te orgazmy i wróćmy do egzystencjalnych rozterek.

Kiedy przeczytałam tę metaforę, to nagle przez głowę zaczęły mi się przewijać sytuacje z mojego własnego życia, kiedy wpadałam w tę przepaść irytacji z powodu tego, że coś nie posuwało się do przodu tak szybko jak ja to sobie wymyśliłam: wyprowadzka z domu rodzinnego, zakup domu, liczba followersów na Insta, lajków na FB, zaangażowanie społeczności, nauczenie się zeskakiwania z boxa z obrotem 180 stopni na wrotkach, stanie na rękach i wreszcie moje własne ciało, które za nic nie chce przypominać ciała Scarlett Johansson.

Ostatni przykład to jest właśnie to, z czym mierzyłam się przez ostatnie tygodnie izolacji. Nie lubię ćwiczyć – taka jest prawda. Jedyny intensywny wysiłek fizyczny, który szczerze lubię, to jazda na wrotkach na skateparku. Jeśli już ćwiczę, to dlatego, że na poziomie racjonalnym wiem, że to jest dobre dla mojego zdrowia. Jednak ostatnie tygodnie były trudne nie tylko pod względem bana na wychodzenie na wrotki, ale także z powodu przygnębienia i przytłoczenia sytuacją w kraju i na świecie. Zwyczajnie mi się nie chciało. Wolałam zalegać na kanapie przed jakimś serialem. Czasem mi się udało wyciągnąć samą siebie na wrotki w salonie albo jakieś rozciąganie czy hantelki, ale to było mocno w kratkę i byleby tylko się za bardzo nie spocić.

A potem stawałam przed lustrem i patrzyłam na mój brzuch. I narastała we mnie nienawiść do własnego ciała, bo dlaczego ono uparcie nie chce wyglądać jak ciało Scarlett Johansson albo Margot Robbie. Przecież dwa razy poćwiczyłam z hantlami, porobiłam kilka crazy legs na wrotkach i stanęłam trzy razy na głowie.
Klasyczny przypadek wskazówki i przepaści, która pojawia się kiedy czuję, że coś nie dzieje się tak szybko jak ja to sobie wymyśliłam.

I kiedy tak sobie stałam nad tymi dwoma przepaściami, to nieoczekiwanie nadeszła do mnie pomoc z książki Emily. Stwierdziła w niej, że kiedy mamy do czynienia z tą wściekłą wskazówką, która nas denerwuje swoją ślamazarnością, to najczęściej trzeba zrewidować albo swój cel, albo oczekiwania co do prędkości – czyli pozwolić sobie być tu, gdzie się jest.

Naszą misją jest znaleźć się tam, gdzie jesteśmy, teraz

W moim przypadku oznaczało to zaakceptowanie tego, że nie wyglądam jak Scarlett Johansson i POZWOLENIE SOBIE NA TO. Czy to brzmi absurdalnie? Dla mnie wydało się to tak proste, że aż śmieszne… ale znowu jak bardzo prawdziwe. Z zaskoczeniem odkryłam, że głęboko w sobie nosiłam przekonanie, że jeśli sobie POZWOLĘ na tę oponkę na moim brzuchu i przestanę nieustannie dążyć do jej zredukowania, to świat się zawali. Ja się zawalę. Bo to tak jakbym się poddała i stwierdziła, że w takim razie to ja już mogę od teraz na śniadanie, obiad i kolację jeść pizzę, bo co mi zależy; YOLO! Nic lepszego mnie nie spotka.
A to przecież w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby znaleźć się TU i TERAZ, a nie gdzieś w bliżej nieokreślonej rzeczywistości, gdzie być może mam figurę Scarlett, a być może figurę dorodnego ziemniaka.

I w jakiś kosmiczny sposób to się w sumie zazębia z tym, o czym pisałam w poprzednim tekście, że istnieje tylko TERAZ (kosmiczne puzzle, mówię Wam!). Bo to przecież trochę jest jak praktyka uważności: odpuszczenie kurczowego trzymania się wizji, że jeszcze kiedyś będziemy wyglądać inaczej, a nawet być kimś innym, na rzecz tego, żeby świadomie być dokładnie tacy, jakimi jesteśmy. Tu i teraz.

To jest o tyle zabawne, że już dawno odpuściłam sobie oczekiwanie, że będę inna pod względem osobowości i charakteru. Pozwoliłam sobie na bycie pokręconą, pochmurną i introwertyczną sobą, co naprawdę pozwoliło mi na zrzucenie z pleców konkretnego balastu. Zupełnie przeoczyłam, że został jeszcze jeden kamolec w postaci oczekiwań czysto zewnętrznych. Owszem, wiedziałam, że oczekiwania są dla mnie toksyczne i bardzo mocno z nimi walczyłam, ale to niewiele dawało. I teraz już wiem dlaczego.

Meta emocje – okaż sobie trochę współczucia

Wszystko przez to, że kiedy stawałam przed lustrem i czułam wzbierającą we mnie pogardę wobec swojego ciała, to zauważałam to i ganiłam samą siebie za takie podejście: nawet nie próbuj tak myśleć! Wkurzałam się na siebie, bo przecież znam #bodypositive i w ogóle nielubienie swojego ciała wyszło z mody.
Bardzo łatwo jest wyznawać ideę ciałopozytywności wobec innych, ale już trochę trudniej nią żyć wobec siebie.

Najśmieszniejsze jest to, że zdaję sobie sprawę, że mały numer rozmiaru na spodniach i liczba na wadze wcale nie zmieniają podejścia do ciała. Jeśli bardzo nie chcesz być tu, gdzie jesteś i w ciele, w którym jesteś, to i tego nie zauważysz siedząc głęboko na dnie przepaści.

Ponoć nie możemy zmienić tego co czujemy, ale możemy pracować nad zmianą meta emocji, czyli tego co czujemy/myślimy na temat swoich emocji. Nie chodzi o to, żeby siebie łajać za to, że pojawiają się w nas negatywne uczucia. Chodzi o to, żeby okazać sobie współczucie i podejść do tego z taką delikatnością, jaką okazalibyście swojej najbliższej przyjaciółce w podobnych okolicznościach.

Zatem teraz staram się być swoją najlepszą przyjaciółką i kiedy zauważam w sobie te uczucia (bo one wcale nie zniknęły), to mówię sobie: okej, widzę, że coś ci się nie podoba i się wkurzasz… ale wiesz, że możesz sobie pozwolić na to, żeby być tu, gdzie jesteś i jaka jesteś?
I jak już sobie na to pozwolę, to jakoś mi lżej.


Photo by Suad Kamardeen // unsplash.com

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać