sztuka odpuszczania
Bierz życie na klatę

Sztuka odpuszczania

Życie uczy nas wielu rzeczy. Uczy nas, że raz  jest pod górę, a raz z górki. Że czasem kontakty rozchodzą się w szwach. Że żyli długo i szczęśliwie to tylko eufemizm. Że nic nie trwa wiecznie, a szczególnie człowiek. Ale żeby zachować jako takie zdrowie psychicznie, powinniśmy sami siebie nauczyć przede wszystkim jednej rzeczy – odpuszczania. 

Pierwszą rzeczą jaką odpuściłam, była śmierć mojego brata. Wtedy po raz pierwszy musiałam nauczyć się tej sztuki. Dla własnego dobra.
Pamiętam jak się złościłam na świat, na ludzi, na wszystko – bo niby dlaczego ten cholerny menel może żyć i zachlewać się na schodkach do piwnicy, a mój brat leży sproszkowany pod granitową płytą? No dlaczego?! Pamiętam jak wyrzucałam niesprawiedliwość Bogu. Szczególnie jedna sytuacja zapadła mi w pamięć. Włączył mi się wściekły słowotok i pamiętam, że coś wycierałam ścierką, którą zaraz rzuciłam ze złością do zlewu. Zresztą oczywiście nie trafiłam. Moja ówczesna przyjaciółka była wtedy przy mnie i słuchała jak plotę:
– Ja wiem, że BÓG ma ważniejsze sprawy na głowie i w ogóle, ale jeśli jest tak strasznie ZAJĘTY, to może do CHOLERY załatwi sobie AUTOMATYCZNĄ SEKRETARKĘ?!?!
Chyba akurat konkretnie to zapadło mi w pamięć, bo moja przyjaciółka wybuchła wtedy śmiechem. I ja też się roześmiałam. A później na złość Bogu przestałam w niego wierzyć i tak oto stałam się ateistką.

Ale prawda jest taka, że to nie Jego wina. Ani tamtego menela (który zresztą już dawno nie żyje). To niczyja wina. Tak po prostu czasem się dzieje.
Odpuściłam.

Sztuka odpuszczania sobie

Wydaje mi się, że zdecydowanie łatwiej jest odpuścić komuś niż samemu sobie. Łatwiej odpuścić Bogu, który nie zainstalował sobie automatycznej sekretarki, niż samemu sobie – że w porę nie wyłapało się znaków, symptomów, wskazówek. Że wszyscy uwierzyliśmy w zgagę i nikt nie wyartykułował nawet w myślach tych trzech okropnych liter.

Znam parę osób, a szczególnie jedną, która wciąż nie potrafi sobie wybaczyć błędu. Słabości. Nie potrafi pojąć jak mógł być tak głupi i ciągle gapi się w to rozlane mleko, analizując całą sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do tego bałaganu. Gdyby otworzył lodówkę lewą ręką i złapał kartonik prawą, to na pewno nic by się nie wylało. Ale się wylało. Cholerne mleko się wylało, bo on nie użył dobrej ręki.

Ale prawda jest taka, że przecież jesteśmy tylko ludźmi. Czujemy, przeżywamy i czasem wszyscy, co do jednego zachowujemy się jak ostatni popapraniec. Czasami jesteśmy naiwni, ślepi, czasami dalibyśmy sobie uciąć za kogoś rękę… i później musimy popierdalać bez kończyny. Albo połowy majątku. Czasem tak po prostu jest. Najtrudniej jest zaakceptować swoje błędy, swoje słabości. Przyznać przed sobą, że było się głupim jak pół kilo gwoździ. Ale trzeba nauczyć się wyciągać wnioski, przechodzić nad tym i żyć dalej.

Dlatego warto przyjąć do świadomości i dla własnego zdrowia psychicznego to, co powiedział kiedyś Homer Simpson:

Nie wypominaj sobie czegoś przez całe życie. Wypomnij sobie raz i żyj dalej.

Oczyść siebie i swoje otoczenie

Ostatecznie zawarłam pokój ze swoją przeszłością. A trochę się nazbierało rzeczy, które musiałam zostawić za sobą w płonącym domu. Nie chcę, żeby przeszłość kształtowała mnie bardziej, niż już to zrobiła. Przez osiemnaście lat pozwalałam na to, żeby rzucała mną na oślep. Rok zajęło mi poukładanie wszystkiego i narysowanie tej symbolicznej linii. W sumie rok to i tak całkiem szybko się uwinęłam.

Na początku kiedy czułam, że dopada mnie myślowy tasiemiec, zżerający mnie od środka – ubierałam buty, wkładałam słuchawki do uszu i biegłam. Biegłam aż myślałam, że wypluję płuca (czyli jakieś 2 km). Dopiero gdy fizycznie siebie zmęczyłam, było mi łatwiej wziąć na klatę to wszystko *robi bliżej nieokreślony gest wokół głowy*. Wydawało mi się, że jak nie spodobają mi się moje myśli, to w każdej chwili mogę przyspieszyć i od nich uciec.
Od tamtej pory już nie biegam tak często, ale wyrobiłam w sobie chęć do ruszenia biegiem przed siebie za każdym razem, kiedy mam mętlik w głowie i coś mnie gnębi. (Polecam, pomaga przynajmniej oczyścić umysł, bo niestety wciąż nie jest możliwa fizyczna ucieczka od problemów. A szkoda.)

Innym razem zrobiłam porządek w domu. Powyrzucałam całe sterty sentymentalnych rzeczy.
Wciąż mam przed oczami obrazek jak ściskam sweter, który nosiłam przez lata podstawówki i gimnazjum. Szkoda mi go było wyrzucić, bo kiedy kupowała mi go mama w prezencie urodzinowym, to miałam wrażenie, że kosztował milion monet. To było w czasach, kiedy nie mieliśmy pieniędzy i na samo wspomnienie ściska mnie w dołku. Ale mimo ścisku w żołądku oddałam sweter na Czerwony Krzyż.
Później wyrzuciłam stare listy miłosne, do których nawet nie chciałam zajrzeć. Płyty z muzyką i ze zdjęciami z czasów, gdy byłam młodsza i głupsza. Kamyki, muszelki, sznurki, bilety, ulotki, wejściówki.
Przed wyrzuceniem czegokolwiek zadawałam sobie pytanie: „Czy naprawdę jest mi to potrzebne?”. W ¾ przypadków odpowiedź brzmiała „nie”. Wszystko poszło do śmieci. To prosta symbolika.
Skoro nie potrafimy odpuścić i wyrzucić sentymentalne pierdolety, to jak możemy odpuścić coś emocjonalnie, wewnętrznie? Jak często potrafimy naprawdę zostawić coś za sobą i pójść dalej?

***

Wiecie, jakiś czas temu podczas porządków natknęłam się na stare zdjęcia. Dowód na to, że miłości nie można jednak obiecać. Przez krótką chwilę się zawahałam. A później wrzuciłam je wszystkie do pieca. Nie z nienawiści, nie z żalu, nie ze smutku. Wyrzuciłam je, bo ich nie potrzebowałam. I okazało się, że nic tak dobrze nie pali się w piecu jak wspomnienia.


Photo

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać