To był w sumie dla mnie i moich znajomych pierwszy Open’er Festival w życiu. Każde z nas kilka razy już się przymierzało, ale jakoś tak z tych przymiarek nic nie wychodziło. Aż ogłosili Foo Fighters headlinerem tegorocznego festiwalu.
Wszyscy bawiliśmy się dobrze, chociaż każde trochę inaczej
Opowiem Wam coś, co zauważyłam podczas tego festiwalu. Bo na Open’era jechała nas w sumie czwórka i każde z nas ten festiwal przeżyło na swój własny sposób. Okazuje się, że spektrum przeżywania tego typu imprez jest dość rozciągłe.
Bo mamy na przykład takiego A, który owszem, na koncerty ostatecznie trafiał, ale jego priorytetem było głównie ŻYCIE FESTIWALEM i przeżywanie go. Czyli poznał multum nowych ludzi, gubił się i odnajdywał, czasem stawiał piwo, a czasem je dostawał i w jakiś dziwny sposób stał się swego rodzaju legendą.
Opozycją dla tej festiwalowej postawy był M, który z muzyką jest głęboko związany i właśnie dla samej muzyki głównie tam pojechał. Więc on oceniał techniczne aspekty koncertów i inne takie. Bawił się dobrze, choć w zupełnie innym stylu niż A.
W końcu gdzieś pomiędzy nimi byliśmy My. Gdzie ja bardziej ciągnęłam w klimaty A, czyli jak Royal Blood zaczął grzać w struny i bębny, to nie było takiej siły, która utrzymałaby moje stopy na ziemi i (jak na mnie) byłam bardzo otwarta na ludzi. Z kolei Mój miał odchył bardziej w stronę M, bo jego poziom zadowolenia z koncertu był mierzalny przez to jak bardzo kiwał głową w rytm piosenek.
To takie luźne spostrzeżenie, że nie zawsze ktoś musi w ten sam sposób się bawić, żeby można było powiedzieć, że bawi się dobrze. Niby oczywiste, a jednak dotarło to do mnie na Open’erze dopiero.
Royal Blood
Koncert Royalsów mogłabym podsumować tylko jednym zdaniem: nie sądziłam, że tylko dwóch typków na scenie może zrobić aż taką rozpierduchę. Serio. To był pierwszy koncert, na który trafiliśmy na festiwalu i nas na wstępie pozamiatał.
Były dwie rzeczy, które najbardziej lubię. Po pierwsze: przyjemne dla ucha pierdolnięcie z wzmacniaczy, które niemal siłą wywołuje najpierw rytmiczne drgania stopy, później głowy, a potem to już lata całe ciało. A po drugie: kontakt z publicznością. Perkusista, który w pewnym momencie wywalił swój stołek i zaczął grać na stojąco, a do tego jeszcze wokalista, który miał bardzo emfatyczną mimikę. Świetna energia!
Jeśli też lubicie taki rodzaj koncertów, to RB powinno się znaleźć na Waszej liście To Hear & To See.
Foo Fighters
Na FF mieliśmy miejscówkę na samym środku, tuż przy fosie (co było bardzo fortunnym miejscem, bo Dave w pewnym momencie przebiegł się fosą i przybijał nam piątki, ale niestety tylko M dostał pionę). M jako typowy”Fan Numer One” stwierdził, że skoro lubię takie koncerty jak Royal Blood, to nie będę zawiedziona Davem Grohlem z Foo Fighters.
I rzeczywiście, nie byłam zawiedziona! Nigdy jakoś nie słuchałam w sposób zapętlony Foo Fighters i chociaż wiele piosenek znałam ze słyszenia, to na pewno większości nie byłam w stanie śpiewać słowo w słowo z ich wiernymi fanami. A jednak mnie porwało, poniosło i wypluło. Ale wcale nie zostawiło mnie wydrenowaną z energii – wręcz przeciwnie! Wyszłam z tego koncertu naładowana do granic możliwości.
Dave był pod wrażeniem tego jak bardzo polska publiczność lubi klaskać. I rzeczywiście, prawie przy każdej piosence było klaskane. Najpierw go to bawiło, ale później chyba jednak zrobiło mu się cieplutko w jego czarnym serduszku.
Poza tym podobało mi się, że dość szczegółowo przedstawił członków zespołu i przy okazji wywoływał w nas fale śmiechu. W ogóle całkiem zabawny gość z niego. A że tym razem miał obie nogi całe i żadnej w gipsie, to szalał po scenie (i poza nią) aż miło!
Nie no, autentycznie chętnie poszłabym na ich koncert znowu! (I pewnie zresztą pójdę, bo niedługo wychodzi ich nowa płyta, zatem ogłoszą jakąś trasę najpewniej.)
George Ezra
A teraz dla kontrastu coś zupełnie innego niż tamte dwa zespoły, czyli posiadacz miękkiego głosu jak pianka marshmallow rozpuszczająca się w gorącej kawie – George Ezra.
No więc wychodzi na scenę taki George i śpiewa te swoje piosenki, które aż proszą się o słoneczną, letnią aurę. A realia są takie, że deszcz, szaro, buro i pizga mrozem. Ale przez ten jeden koncert człowiek mógł sobie roić, że to jedynie ciepły letni deszcz tak siąpi.
Bardzo ciepły jest ten chłopak, muszę przyznać. Uśmiechnięty, łagodny i pozytywny – czyli dokładnie taki, jak jego muzyka. Wszyscy wokół się bujali i ja się bujałam. Nie zabrało też oczywiście wszechobecnego klaskania. A jak w pewnym momencie poprosił publiczność o pomoc w śpiewaniu (tak, on też miał genialny kontakt z publicznością!), to jacyś goście z tyłu śpiewali, chociaż nie znali tekstu i brzmiało to mniej więcej tak: bli-blu-blaaa! bli-blu-blaaa! To było słodkie. Bo chcieli dobrze, chociaż nie bardzo wiedzieli co on tam śpiewa.
George nam dziękował, że chce nam się stać w tym deszczu i ich słuchać, a następnie nas szczerze przeprosił zapowiadając kolejną piosenkę, która miała tytuł „Did you hear the rain?”.
No sami przyznacie, że nie sposób było się nie śmiać z tej ironii.
Lekkie rozczarowania
Wiem, że Radiohead to muzyka z tych raczej ambitnych. I ja Radiohead lubię, no może nie kocham pełnym sercem jak Royal Blood, ale wciąż ich lubię. I wiedziałam, że koncert będzie specyficzny, ale nie sądziłam, że aż tak. W sensie wiecie, ja dość niewysoka jestem i dla mnie zazwyczaj telebimy to wybawienie. Ale w tym przypadku to się na nic nie zdało, bo podczas tego koncertu na nich wyświetlane były jakieś posiekane urywki obrazów i różnych innych rzeczy, które tworzyły jakiś taki psychodeliczny efekt, od którego kręciło mi się w głowie i robiło się niedobrze. Więc musiałam się ewakuować i resztę koncertu oglądaliśmy z trybun Heineken Stage.
Poza tym kontakt z publicznością niemal na poziomie zerowym. (Jedyne co słyszałam, że mówili, to coś w stylu: „jesteśmy Radiohead!”. Wow, poważnie?)
Wiem, że są ludzie, którzy wyszli z ich koncertu z gwiazdkami uwielbienia w oczach, ale mi tam czegoś jednak brakowało.
Kolejnym takim lekkim rozczarowaniem była dla mnie niestety Brodka. Brodka, którą uwielbiam i do tej pory Grandę słucham z wielkim oddaniem.
Ale chyba muzycznie trochę się rozeszłyśmy z Moniką i jakoś nie do końca czuję klimat, w który ona teraz wchodzi. Nie wiem, może muszę do tego jeszcze dojrzeć a może wcale. Ale z pewnością kiedy grała dobrych parę lat temu na ostatnim jeszcze Coke Live Festival, to biło od niej więcej energii. No i miała wtedy lepszy kontakt z publicznością, bo teraz było pod tym względem strasznie.
(Boli mnie serce od tego co zaraz napiszę.) Chłopacy poszli na Prophets of Rage, a ja twardo optowałam za Brodką, więc się rozdzieliliśmy. Po ich relacji z Prophetsów żałowałam, że jednak nie zostałam tam z nimi, bo z tego co mówili to był kolejny konkretny koncert.
Żałuję też, że nie byłam na Lorde mam nadzieję, że jeszcze uda mi się ją złapać, bo ponoć dała radę dziewczyna. Szkoda mi też, że nie byłam w stanie zostać do końca The XX (cały dzień bolał mnie brzuch i zamiast stać w kolejce po browarka, to stałam w kolejce po herbatkę miętową), a grali całkiem przyjemnie, chociaż to nie do końca jest mój klimat muzyczny, to nawet wchodziło. (I mieli kontakt z publiką!)
Widzę wzór
Dopiero po tym festiwalu do mnie dotarło co zwykle definiuje u mnie udany koncert. Oczywiście musi być dobra muzyka. Ale nie trawię transowych dziwnych fantazji i też nie przepadam za takimi efektami wizualnymi, które wprowadzają mnie na skraj ataku epilepsji. Lubię jak muzyka jest konkretna i mimowolnie wprawia ciało w ruch.
Lubię jak artysta ma jakąś energię, którą potrafi przekazać. Z tego co pamiętam na Cage The Elephant rok temu niewiele gadali do publiczności, ale energia z jaką skakał wokalista po scenie była po prostu zaraźliwa i się udzielała. To był koncert petarda!
No i właśnie ten ostatni, ale nie mniej ważny – kontakt z publicznością. Bo wiecie, ja idąc na koncert nie chcę mieć wrażenia, że na otwartej przestrzeni słucham czegoś w rodzaju Spotify Live Session, tylko chciałabym doświadczyć unikalnego kontaktu z wykonawcą, bo przecież każdy koncert jest inny i każda publiczność jest inna. Więc ja chcę tego. A nie bardzo głośnego przesłuchania kilku kawałków.
Na następny Open’er Festival
Za rok jest spora szansa, że zdecydujemy się na pole namiotowe (powrót w środku nocy/nad ranem festiwalowymi autobusami, to jakaś masakra). I już teraz postanowiłam sobie, że zabieram ze sobą kalosze (!!), grube skarpety, porządny płaszcz przeciwdeszczowy (!!!), moje cieplutkie fluffy coala onesie i może nawet ponczo. (Jest nawet szansa, że założę wszystko naraz.)
Zatem w myśl zasady „kiedy bierzesz parasolkę, to akurat nie pada”, to jeśli za rok na Open’erze będą zabójcze upały i ani kropli deszczu, to już wiecie komu podziękować.
Większość zdjęć pochodzi z oficjalnego FP Open’era (w tym nagłówkowe, gdzie nie podpisali autora). Autorem zdjęcia Foo Fighters i Lorde jest ishootmusic.eu, a pozostałych Zuzanna Sosnowska, na której FP Was odsyłam po więcej pięknych zdjęć z koncertów.