Zdarzają się takie znajomości, które nie przemijają. Które niezależnie od tego w którym momencie zostaną przerwane i odłożone na bok za sprawą bieżących wydarzeń, zawsze mogą zostać podjęte od nowa w dowolnym momencie. Bez dziwnego skrępowania i nerwowego śmiechu. Myślę, że można się nie tylko kochać okrężnymi drogami, ale również przyjaźnić.
K od zawsze był dziwny. Pamiętam kiedy pierwszy raz go poznałam. To było w przedszkolu. Miał długie kręcone włosy, był kompletnie zapłakany i nie wiedzieć czemu przypominał mi Chopina. Może przez te włosy. Później tak się złożyło, że trafiliśmy do tej samej klasy w podstawówce. A jeszcze później zostałam jego sąsiadką, gdy wprowadziliśmy się piętro wyżej do tej samej kamienicy.
K od zawsze przejawiał skłonności aspołeczne. Ciężki charakter, uparty jak jasna cholera, ale na tyle specyficzny, że można go było szczerze polubić. I wszyscy go lubiliśmy, chociaż odciągnięcie go od komputera i wyciągnięcie na dwór by z nami pograł w „jajo” graniczyło z cudem. Nie wiem w co on wtedy grał. W pasjansa chyba.
Chłopak, który ma genialne poczucie humoru i duży dystans do siebie. Człowiek impreza, kiedy ma humor. Bez kija nie podchodź kiedy dopada go chandra i kto-go-tam-wie-co-jeszcze. Podczas „tych dni” nie odpisuje, nie odbiera telefonów i nie otwiera drzwi. Ginie, przepada w odmętach swoich wahań nastrojów. Kiedyś nam przepadł w ten sposób na cztery miesiące, podczas których nie wyszedł ani razu z domu. Czasem udało nam się wyciągnąć go piętro wyżej na piwo, albo wbić do niego wyciągając go jedynie do połowy za parapet by zapalić papierosa.
Gdy wyjechał za granicę by szukać tam szczęścia i dobrobytu, naturalnie kontakt się urwał. Ale nasz kontakt zawsze był do połowy urwany. Mniej więcej w okresie szkoły średniej nasza znajomość trochę wygasła na parę lat. Czasami jedynie się minęliśmy na klatce schodowej. On wtedy przechodził fazę społecznego zaangażowania i miał znajomych. Ja natomiast byłam głupią nastolatką, która się zakochała i nie miała czasu na starych znajomych.
Ale jest coś w tym, gdy kogoś zna się prawie całe życie. Niezależnie od momentu, kiedy urwie nam się kontakt, to zawsze mam wrażenie, że wtedy mamy jedynie wciśniętą pauzę. Po czym znów jakby nigdy nic podejmujemy rozmowę w tym samym miejscu. Bez dziwnego skrępowania i wymuszonego śmiechu.
Więc gdy K naturalnym swoim rytmem wpadł w stan zimowej stagnacji – zapewne osiągając swoje osobiste twarde dno – napisał do mnie. Sam. To zawsze oznacza, że albo jest bardzo szczęśliwy albo dokładnie odwrotnie.
Po kilkudniowej wymianie zdań o różnej porze dnia i nocy w końcu doszedł do sedna. Że męczy go jego własna osoba. To jaki jest i jaki chciałby być. Że jest wredną istotką pełną zawiści i słabości, która potrafi jedynie zazdrościć. Żali się, użala nad sobą oczekując współczucia. I nic nawet nie jest w stanie zmusić go do zmiany. I stwierdza, że to przez to wiecznie zostaje sam.
Biedny K, oddalony tysiące kilometrów, bardziej sam niż zwykle. A ja mu mówię jedyne co przychodzi mi do głowy: do każdego garnka znajdzie się pokrywka¹.
Po tygodniu znów do mnie napisał. Tym razem, że się zakochał. Poznał dziewczynę przez internet i przyjechała do niego na trzy dni. Z czego głównie zajmowali się erotycznym bezczeszczeniem mebli. Kiedy mi ją opisywał pojawiło się mnóstwo zachwytów i serduszek. A gdyby mógł to wysłałby mi jeszcze jednorożce, tęczę i brokat na cyckach.
Już nie pamiętam kiedy się tak cieszyłam czyimś szczęściem.
Po kolejnym tygodniu piszę do niego z zapytaniem czy miłość kwitnie. Odpowiada mi, że wręcz przeciwnie. Po dłuższym zastanowieniu oboje stwierdzili, że to jednak się nie uda i za porozumieniem stron rozeszli się w szwach. Zmartwiłam się, bo wiedziałam, że zaczął już układać jakieś plany biorąc ją pod uwagę. Na co on jedynie wzrusza ramionami i niby mimochodem wspomina, że teraz pisze z jakąś nową i zupełnie sympatyczną osóbką.
Jak się okazuje jest żeńską wersją niego. Mają nawet takie same przyzwyczajenia i już dokańczają za siebie zdania. Jej także marzy się domek w Szkocji w stylu rodziny Wesley z Harry’ego Potter’a ze stadem owiec za oknem. Tak dla klimatu.
***
K od zawsze był dziwny. Nawet nie próbuję go ogarnąć. Biorę go takim, jaki jest. Cieszę się, że czasami do mnie napisze. Nawet z kilkomiesięcznym poślizgiem. Wiem, że nawet jeśli znów się zobaczymy dopiero za parę lat, to pewnie pójdziemy na piwo i jakby nigdy nic reasumujemy naszą znajomość.
To jest człowiek, który jest definicją samego siebie. Mam nadzieję, że każdy ma wśród swoich znajomych choć jedną taką osobę.
¹A twierdzi, że takie powiedzenie nie istnieje. Jestem prawie pewna, że się myli.
Photo by Biegun Wschodni/CC Unsplash.com