Ostatnio doznałam… czego tak właściwie doznałam? Nie było to odkrycie, skoro już w jakiś sposób wcześniej to wiedziałam. Może właściwszym określeniem byłoby, że doznałam pełnego, ponownego uświadomienia.
Uświadomiłam sobie, że nie ma ani jednej osoby, którą poznałam i która nie byłaby w jakiś sposób zryta. I celowo używam tutaj słowa „zryty”, bo chciałabym, żebyście w głowie mieli wizję przeoranej pługiem ziemi, głęboko zarysowanej gwoździem płyty winylowej, albo karoserii, którą boleśnie przejechano wzdłuż chropowatej ściany. Nie mam tutaj na myśli delikatnych rys na okularach czy ekranach naszych telefonów. Nie, ja mam na myśli poważne uszkodzenia.
Każdy ma jakąś traumę
Każdy w jakimś stopniu został uszkodzony. Niektórzy mają pecha i ich traumy są fundamentalne – poważnie wpływają na ich życie i zachowanie. Z kolei inni mają szczęście i ich rysy nie są aż tak głębokie i chociaż te rysy jakoś ich nie prześladują, to wcale jeszcze nie oznacza, że nie doznali żadnej skazy.
Jakiś czas temu uderzyło mnie to tak, jakbym dostała cegłą w łeb. Bo absolutnie każdy nosi w sobie jakąś traumę. Niektórzy za sprawą rodziny, rodziców, rodzeństwa, rówieśników, społeczeństwa czy zwyczajnie życia i okoliczności. Każdy ma coś. Każdy chodzi po świecie z jakąś traumą, która odcisnęła w nim głębokie piętno.
Każdy, kogo spotykasz
Kiedy poniekąd założyłam z góry, że każdy ma coś, to na każdego zaczęłam patrzeć trochę ze współczuciem. Mam nieco więcej pokory i wyrozumiałości. Co wcale nie oznacza, że ludzie mnie już nie denerwują – nic z tego! – po prostu ostatecznie i tak staram się być życzliwa, bo przecież często ich złowroga reakcja wcale nie musi mieć nic wspólnego ze mną osobiście. Sama wiem, że często byłam niemiła i niesympatyczna w pracy nie dlatego, że kogoś nienawidziłam i nim gardziłam, ale dlatego, że wewnętrznie prowadziłam walkę z depresją, która mnie wciągała jak ruchome piaski.
Dawno temu natrafiłam w internecie na takie słowa:
„Każdy, kogo spotykasz, toczy walkę, o której nie masz pojęcia. Bądź życzliwy. Zawsze.”
I dopiero teraz w pełni pojęłam jaki jest ich sens. Mało tego, sama zaczęłam ten sens wplatać w siebie i moje podejście do świata, czyli tak zwane lovingkindness (kochająca życzliwość).
Kochająca życzliwość – co to jest?
Chociaż sama idea nie jest mi jakaś obca, to jednak pierwszy raz to określenie usłyszałam od Arleny Witt, która opowiadała o wrażeniach z 3-dniowego pobytu w centrum medytacji w Tajlandii (vlog na ten temat jest tutaj). Sama Wittamina to wrażenie kochającej życzliwości porównała do uczucia, jakie się w nas pojawia na widok małego kotka. Pewnie teraz wszyscy się uśmiechnęli do siebie i powiedzieli pod nosem: awww!. I właśnie cały wic polega na tym, żeby to uczucie przekierować również na siebie, a z czasem i na innych.
Arlena zasiała we mnie ziarenko, które przez te parę dni doskonale się przyjęło w mojej głowie, a że doskonale pasowało do tematu jaki chciałam tutaj poruszyć, to postanowiłam poszperać w internecie i poszukać nieco więcej informacji na ten temat. I w ten oto sposób trafiłam na przypowiastkę o tym, skąd taka forma medytacji się wzięła.
Podobno Budda kazał swoim uczniom pójść do lasu i ćwiczyć medytację uważności (mindfulness). Kiedy dotarli na miejsce, to z lasu zaczęły dochodzić przerażające odgłosy, które ich mocno wystraszyły. Zaczęli stamtąd uciekać w popłochu i udali się po pomoc do Buddy. Właśnie wtedy, w odpowiedzi na ich strach, nauczył ich medytacji kochającej życzliwości, a potem wysłał z powrotem do tego nawiedzonego lasu i kazał im praktykować to, czego się nauczyli, kierując życzliwość właśnie do tych wrogich duchów. Mnisi zrobili tak, jak im powiedział Budda i po jakimś czasie złe duchy stały się tak samo życzliwe i dobre wobec mnichów, jak oni byli wobec nich. Leśni goście żyli tam długo w harmonii z duchami. Koniec historyjki.
Jak praktykować kochającą życzliwość?
Już wcześniej próbowałam medytacji i chociaż różnie mi to wychodziło, to wstępne zasady są praktycznie wszędzie takie same. Dlatego medytację kochającej życzliwości dobrze jest zacząć tak jak każdą medytację – usiądź wygodnie (leżenie może skutkować tym, że zwyczajnie zaśniesz – wiem coś o tym), zamknij oczy i skup się na oddechu, starając się oczyścić umysł, pozwalając myślom swobodnie przepływać. Przypomnij sobie tego kotka i przywołaj to uczucie kochającej życzliwości.
Teraz jest kilka etapów.
Ty
Najpierw zaczynasz od kochającej życzliwości wobec samego siebie. Bo przecież nigdy nie będziesz w stanie pokochać w ten sposób świata zewnętrznego, jeśli najpierw nie zrobisz tego w kierunku świata wewnętrznego. A nie wiem jak Wy, ale ja wobec siebie potrafię być najsurowszym krytykiem niż ktokolwiek inny z zewnątrz. Dlatego czasem „śmieję się” w duchu, że żaden hejter nie jest w stanie mi powiedzieć nic nowego, czego ja już sobie sama nie powiedziałam w myślach.
Ale już długo nad tym pracuję (bo to jednak nie jest spoko) i zupełnie nieświadomie wykonywałam pierwszy etap kochającej życzliwości.
Ktoś, wobec kogo czujesz się wdzięczny
Drugi etap jest chyba prostszy, bo swoje życzliwe myśli kierujesz w kierunku osoby, wobec której czujesz głęboką wdzięczność i która nie budzi w tobie negatywnych emocji. Może to być jakiś pisarz albo nauczyciel, który miał mocny wpływ na ciebie. Może to być ktoś bliski jak babcia czy dziadek, a może to być ktoś zupełnie odległy jak Papież albo Dalai Lama.
Bliski przyjaciel lub członek rodziny
Tutaj wybierasz kogoś, kogo obdarzasz miłością (partner, dzieci, rodzice), ale jednocześnie z kim miewasz od czasu do czasu jakieś konflikty – to jest własnie ten element, który odróżnią tę osobę od tej z punktu wyżej.
Osoba neutralna
Wybierasz jedną osobę, wobec której nie odczuwasz żadnych silnych emocji – ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych. Może to być jakiś sprzedawca w sklepiku, barista w kawiarni albo twój listonosz. Ponoć po jakimś czasie praktyki człowiek zaczyna w rzeczywistości traktować tę neutralną osobę o wiele życzliwiej niż do tej pory. Nie mam pojęcia czy to jest prawda, ale bardzo chętnie się o tym przekonam!
Osoba trudna
I tutaj jest już ostatnie najcięższe podejście pod medytacyjną górę. W ostatnim etapie wybierasz osobę, której nawet przywołanie imienia albo obrazu może podnieść ci ciśnienie. Najlepiej nie zaczynać od razu z kimś, kto głęboko cię zranił i wiąże się z tym mnóstwo poplątanego bólu i wspomnień. Może na początek weź jakiegoś członka rodziny, za którym nie przepadasz albo nawet kogoś z życia publicznego, z kim się mocno nie zgadzasz.
Żeby sobie ułatwić to zadanie, można sobie pomyśleć, że ta osoba też pragnie szczęścia, spokoju i miłości. To nic innego jak nadanie swojemu wrogowi cech ludzkich, dzięki którym łatwiej zahaczyć się o współczucie.
Ponoć Buddzie wielokrotnie grożono wyrządzeniem krzywdy, a nawet śmiercią, ale on reagował na to właśnie kochającą życzliwością. Rozumiał, że tylko ktoś bardzo cierpiący wewnętrznie, może być zdolny do zrobienia krzywdy drugiej istocie.
***
Nie wiem co Wy myślicie, ale jak dla mnie to Budda był strasznym bad assem i mentalnym koksem. Ile trzeba mieć w sobie siły, żeby być dobrym i życzliwym niezależnie od okoliczności!
W każdym razie, ja wiem, że może nie powinnam pisać o czymś, czego jeszcze sama nie przetestowałam na własnej skórze. Ale przecież możemy to przetestować razem, prawda?
Dlatego chciałabym Was zachęcić do udziału w tym wyzwaniu, do którego oczywiście ja też właśnie przystępuję. Jeśli potrzebujecie więcej praktycznych info, to poszukacie sobie. A jeśli wolicie uczyć się wszystkiego samodzielnie „w drodze”, to wystarczy Wam ta garść informacji z mojego tekstu i ruszajcie w przygodę!
PS: bardzo chętnie usłyszę o Waszych wrażeniach na kontakt@lepiejmyslec.pl, możecie też mnie oznaczać w postach i zahasztagować #lepiejmedytować
Photo by Samuel Austin on Unsplash