Czy wyglądam na kogoś, kto ma depresję? Nie wiem. Przyglądam się sobie w lustrze i mam wątpliwość. Może mi się tylko wydaje? Bo przecież nie każdy smutek zaraz oznacza depresję, prawda?
Depresja wysokofunkcjonująca
Przecież codziennie rano (ostatecznie) wstaję z łóżka. Niechętnie – to prawda, ale przecież wstaję, myję zęby, biorę prysznic i czasem nawet nakładam makijaż. Ale w środku czuję trupa. W głowie wciąż ze sobą walczę, żeby nie zakopać się pod kołdrą i nie przespać całego dnia, nocy, życia.Czasem jest łatwiej, przyznaję. Czasem czuję przebłyski dawnego stanu ducha.
Wcześniej udawało mi się brać samą siebie na sposób. Jednym z moich ulubionych life hacków było kupowanie biletów na koncerty i jak było mi źle, to przypominałam sobie co mnie czeka i chociaż trochę mnie to podnosiło na duchu – że jednak warto, że jeszcze dziś, jeszcze jutro, jeszcze tydzień albo miesiąc i znów będzie kolorowe konfetti, brokat na cyckach.
Teraz już nawet to nie działa. Jest ciężko. To tak jakby dobrze znajome leśne dukty zostały kompletnie pokryte zaroślami, a ja za nic w świecie nie potrafię odnaleźć tej starej i dobrze znanej drogi, która jakoś zawsze doprowadzała mnie do celu.
Dużo rzeczy mi się nie chce i muszę używać niemal nadludzkiej siły, żeby się przemóc, zmusić, zmobilizować. I to wcale nie jest lenistwo. To jest jak brak mocy, brak iskry. Trochę jak z samochodem, w którym poszedł rozrusznik – próbujesz go odpalić, a on chwilę się dusi i daje sobie spokój.
Przerwa
Bujam się na tej huśtawce uczuć i emocji już od ponad roku. Jasne, wcześniej też miewałam dni pełne smutku, przygnębienia i melancholii, ale proporcje tych podłych dni do dni dobrych były zdecydowanie inne. Teraz wszystko się odwróciło i przypomina trochę Upside Down ze Stranger Things. W dodatku moje kiepskie dni są jakby jeszcze gorsze. Dużo trudniej wygrzebać się z tego dołka, a samo przebywanie na jego dnie jest też dużo bardziej dotkliwe, niż to miało miejsce wcześniej.
Dlatego właśnie jesienią zdecydowałam się na jakiś czas odpuścić pisanie. Wewnętrznie zbyt mocno mnie to obciążało i zamiast czuć ulgę przy pisaniu, to miałam ochotę ryczeć, cisnąć komputerem przez pokój, a najlepiej to w ogóle pobić samą siebie. Ta przerwa mi pomogła. Może nie sprawiła, że nagle stałam się szczęśliwym człowiekiem, ale pozwoliłam sobie na odpuszczenie i na przyznanie przed sobą, że to co się dzieje wewnątrz mnie jest jak najbardziej prawdziwe. Dałam też łomot wewnętrznemu hejterowi, który uparcie mi szeptał, że w dupie mi się poprzewracało a nie żadna tam depresja.
Potem powoli wróciłam do pisania, ale już na innych zasadach, bo z dużo mniejszą presja wobec siebie. Bo co by nie mówić, to ja jednak bardzo lubię to pisanie i bez niego to jak bez powietrza.
W kropce
Później znowu zaczęło mi się wewnętrznie pogarszać. W środku czułam się jakby ktoś wpuścił mi masę bitumiczną, która zaczęła ciasno oplatać moje narządy wewnętrzne, blokując wszelkie ruchy.
Czułam jakbym uderzyła w ścianę, przez którą za nic nie potrafiłam się przebić.
Czułam jakbym wciąż goniła swój ogon i nigdzie z niczym wewnętrznie nie dochodziłam.
Po prostu poczułam się w kropce. Totalnie i dokładnie.
Powoli zaczęłam rozumieć, że ta ściana mi przeszkadza, a ja nie mam odpowiednich narzędzi, żeby się jej pozbyć. Brakowało mi kogoś, kto z odpowiedniej perspektywy spojrzałby na ten bałagan i podsunął pod oczy coś, co ewidentnie mi umyka.
Jestem w terapii
Nie przyszło mi to łatwo, ale zdecydowałam się spróbować psychoterapii. Nie chciałam jakiejś magicznej pigułki, która uśmierzy wewnętrzny ból. Chociaż nie neguję samych pigułek – w momencie kiedy ból staje się nie do wytrzymania i utrudnia normalne funkcjonowanie, to tabletka jest konieczna. Jednak odczucie bólu zawsze jest subiektywne i to my sami musimy zastanowić się na ile ten ból jest do zniesienia.
Zrobiłam wewnętrzny przegląd i uznałam, że wolę pogrzebać w psychice i wytrzymam bez tabsów.
Terapia nie jest łatwa ani przyjemna. Czasem wracam z sesji wręcz fizycznie zmęczona, jakbym faktycznie przerzucała tam tony gruzu ze skuwania ścian. Czasem wracam jeszcze bardziej przybita i zdezorientowana. Ale jednocześnie jest to w jakiś sposób oczyszczające i chociaż terapia nie sprawia, że poczułam się z dnia na dzień szczęśliwsza, to dała mi komfort, że chociaż COŚ ROBIĘ w kierunku zmiany. Chociaż czasem nie jest łatwo i czasem za nic nie chce mi się tam iść… to jednak idę.
Odwaga to mały kawałek węgla, który połykasz*
Czy to dziwne, że o tym tutaj piszę i to tak otwarcie? Z pewnością ja czuję się z tym nieco dziwnie. Ale przecież tyle razy sama nawoływałam do zburzenia tabu związanego z zaburzeniami psychicznymi i do większej otwartości, większego zrozumienia i empatii wobec osób, które toczą wewnętrzną walkę, że to byłaby z mojej strony skrajna hipokryzja, gdybym udawała, że u mnie nic z tych rzeczy.
Jednak to jest już czwarty szkic tego tekstu. Dobry miesiąc w ogóle rozważałam w głowie jego napisanie, a teraz już prawie tydzień go piszę i zaraz Wam wyjaśnię dlaczego zdecydowałam się o tym otwarcie napisać i w ogóle dlaczego w ogóle miałam ostatecznie odwagę pójść na terapię (bo każdy kto próbował przyzna, że wymaga to od cholery odwagi).
Pierwszy mały węgielek odwagi dała mi Natalia z kanału Pink Candy. W którymś z filmów Q&A wspomniała, że chodziła na terapię i bardzo jej to pomogło poradzić sobie ze sobą, z nieśmiałością, z depresją. Zaskoczyło mnie, że mówiła o tym otwarcie. W dodatku mocno mnie zaskoczyło, kiedy wspomniała o tej nieśmiałości, bo jakoś nie pasowało mi to do obrazu, jaki sobie podświadomie wymalowałam na podstawie jej kanału na YouTube. To było pozytywne zaskoczenie i ostatecznie zaowocowało naprawdę sympatycznym wywiadem.
Wcześniej kojarzyłam Natalię, ale dopiero w tamtym momencie naprawdę skradła moje serce. Stwierdziłam, że skoro terapia jej rzeczywiście pomogła, to może faktycznie coś w tym jest.
Kolejnym węgielkiem była Warszawa i unijne seminarium dla blogerów, a konkretnie kolacja po. Siedzieliśmy wszyscy przy długim stole i gadaliśmy o bladości, o zero waste, a później weszło na terapię. I ktoś zapytał ile osób przy stole chodzi/chodziło na terapię i kilka osób podniosło rękę, a później jakby nigdy nic, najnormalniej w świecie rozmawialiśmy sobie o psychoterapii, wymieniając doświadczenia i różne dziwne historie o psychologach szarlatanach. Zaskoczyła mnie ta totalna otwartość i taka zwyczajność tej rozmowy. To było wspaniałe uczucie!
***
Piszę o tym dla Ciebie, bo może też czujesz, że znalazłeś się w kropce i rwiesz sobie włosy z głowy, bo już nie wiesz co robić. Może czujesz, że terapia jest tylko dla osób, które mają „prawdziwe problemy” a nie takie „problemy-bzdety” jak Ty. A może czujesz, że to wstyd i w ogóle wyjdziesz na jakieś dziwadło. Cokolwiek byś nie czuł, to wbrew pozorom nie tylko Ty tak masz.
Piszę o tym, bo czasem sama świadomość, że jest ktoś jeszcze kto przechodzi coś podobnego potrafi dodać otuchy i odwagi.
*odnoszę się tutaj do wiersza Anne Sexton – Courage. Niestety nie znalazłam tłumaczenia wiersza na polski.