Kiedy człowiek chce coś opowiedzieć, to nigdy nie wie od czego zacząć, prawda? Więc może zacznę od początku. Potrzebowałam izolacji od białego szumu, żeby na spokojnie poukładać się wewnętrznie. I teraz jestem gotowa, żeby opowiedzieć Wam jak to właściwie było.
Wściekła chandra
W moim najulubieńszym filmie wszech czasów, który widziałam już z tuzin razy (Śniadanie u Tiffany’ego) pojawia się określenie „wściekła chandra” (oryginalnie: mean reds). Żeby przybliżyć czym jest ta wściekła chandra to pozwolę sobie po prostu zacytować dialog z filmu:
Holly: Miewasz czasem wściekłą chandrę?
Paul: Wściekła chandra. Masz na myśli depresję?
Holly: Nie. Depresję możesz mieć gdy przytyłeś, albo już za długo pada deszcz. Jesteś po prostu smutny, to wszystko. Wściekła chandra jest potworna. Nagle odczuwasz lęk i nawet nie wiesz czego się tak boisz. Znasz to uczucie?
No więc ja właśnie wpadłam w taką wściekłą chandrę. Oczywiście czasami czułam się niemiłosiernie smutna, przygnębiona i absolutnie nic nie sprawiało mi radości. Wszystko wydawało mi się przesłonięte jak za jakąś szybą – niby wszystko widzę, ale nic nie czuję. Miałam ochotę wycofać się z życia. Nie, nie tak ostatecznie i finalnie, ale tak zwyczajnie dać se siana. Nie pisać na siłę, nie planować nic, nie chcieć nic. Po prostu miałam ochotę przestać się szamotać i próbować utrzymać za wszelką cenę głowę nad powierzchnią i zwyczajnie pozwolić sobie opaść na samo dno.
Jak sięgniesz dna, to nie pozostaje nic innego jak tylko się od niego odbić
Tak się składa, że nie mam nic przeciwko moim smutkom. Wiem, że są i wiem, że zawsze będą, więc nie mam jakiegoś irracjonalnego parcia na to, że powinnam bez przerwy być ultra szczęśliwym człowiekiem. Bo takim nie jestem. Nie jestem hubba-bubbową dziewczyną, która roztacza wokół siebie aurę pozytywnej energii. Przez większość czasu jestem pochmurna i ponura, a każdy myśli, że mam jakiegoś odwiecznego focha. Wiem o tym i już dawno z tym nie walczę. Jedyne co mnie wciąż we mnie uwierało i nie pozwalało mi odpuścić tego szamotania się, to było poczucie obowiązku. Wydawało mi się, że jak przestanę pisać, to tak jakby cały mój blogowy dobytek wyrzucić do rzeki i posłać do wszystkich diabłów. Bałam się utraty statystyk. Utraty Was – moich czytelników. Myślałam sobie „no przecież nikt nie będzie na mnie czekał, pozapominają, pójdą dalej”. W głowie mi huczały te wszystkie mądrości od blogowo-social mediowych guru, który grzmieli, że bez systematycznej pracy to możesz od razu sobie darować.
Wiem jak wygląda dno, więc już nie mam się czego bać
Jak się pozbyć strachu przed lataniem albo przed pająkami? Musisz się po prostu przełamać. Musisz stanąć naprzeciw ptasznika i go pogłaskać. Może będziesz mieć traumę do końca życia, a może stwierdzisz, że w sumie to całkiem puchate i przyjemne zwierzątka są.
W moim przypadku oczywiście okazało się, że świat się nie rozpadł na pół, kiedy przestałam pisać. Oprócz tego, że dostałam od Was mnóstwo dobrej Karmy, to w sumie nie stało się nic złego. No dobra, statystyki poleciały kosmicznie w dół, ale szczerze – jakoś mnie to nie ruszyło. Najbardziej bałam się co Wy powiecie, ale Wy powiedzieliście mi samo dobro. Pełna wyrozumiałość i pełne wsparcie! Kiedy czytałam Wasze komentarze i wiadomości, to miałam oczy pełne łez. Taki cienias ze mnie.
Myślałam, że jakoś będę musiała się powstrzymywać przed pisaniem i będę musiała na siłę unikać internetów, ale w sumie to odetchnęłam z ulgą, że wreszcie nic nie muszę. Że nie muszę myśleć co by tu napisać, bo już dawno nic nie było, a przecież trzeba utrzymać jakiś ruch na stronie. Że dawno nie było tego czy tamtego, albo dobrze by było zrobić to czy tamto. To tak jakbym jednym przesunięciem palca usunęła z mojej głowy cały spam i biały szum.
Poza tym praca
Dobrze się stało, że akurat w tym momencie znalazłam nową pracę i to w dodatku przy US Army, więc codziennie mam kontakt z totalnie inną mentalnością niż nasza. A w dodatku w pewnym momencie trafił się taki zapierdol w pracy, że ani w pracy ani po powrocie do domu nie miałam siły, ochoty czy choćby czasu na wchodzenie w internety. Czułam się maksymalnie zakorzeniona w rzeczywistości. Odnalazłam komfort w tym dyskomforcie codziennego zapierdolu. Byłam tak zaabsorbowana pracą, że moja głowa mogła się w tym czasie spokojnie regenerować.
Poza tym zmiana nastawienia
W pewnym momencie trafiłam gdzieś na zdanie, że ostatnio zastanawiamy się jaki styl życia chcemy wieść, zamiast zastanowić się jakim człowiekiem chcemy być. A to przecież dwie różne rzeczy są. I to jaki styl życia wiedziesz powinno wynikać z tego, jakim jesteś człowiekiem. A nie odwrotnie. A my właśnie trochę zaczęliśmy to robić od dupy strony. Sama złapałam się na tym, że zaczęłam kupować rzeczy, „bo będą fajnie wyglądać na zdjęciach na Instagramie”. Żenada, co?
Nie zrozumcie mnie źle, bo wiem, że sporo osób w ten sposób zarabia i niektórzy to już ocierają się o jakąś sztukę w układaniu flat layów co absolutnie i bezsprzecznie podziwiam, ale… no ja nie chcę być takim człowiekiem, który kupuje drogą ścierkę w ananasy, bo fajnie będzie wyglądać na Insta.
Tyle w temacie.
Zamiast zastanawiać się jaki styl życia chcę uwieczniać na Instagramie, to zaczęłam się na nowo zagłębiać w to jakim człowiekiem w gruncie rzeczy chcę być. Niby nic, a jednak odwróciło mi w głowie wszystko o 180 stopni.
Poza tym poszłam po pomoc
Tak właściwie to doszłam do takiego punktu, że zwyczajnie sobie nie radziłam ze sobą. Jak nie dręczyły mnie stany depresyjne, to zaraz dopadały mnie wredne chandry i człowiek już miał ochotę sobie pogrzebać w mózgu widelcem, byleby się to wreszcie skończyło. Nie wiedziałam co dalej. Więc zrobiłam to, co poradziłabym każdemu w podobnej sytuacji – zgłosiłam się po pomoc. Czy usłyszałam coś, co magicznie pozwoliło mi ułożyć wszystkie puzzle i nagle życie stało się cudownym doznaniem? Absolutnie nie. Ale wiecie co dostałam? Pozwolenie na to, żeby wycofać się z życia. Że kto powiedział, że człowiek musi ciągle na pełnej kurwie gnać przez ten padół? Zostałam zapewniona, że człowiek czasem potrzebuje się wycofać. Z dystansu obserwować życie i wcale nie musi czynnie w nim uczestniczyć. Czasem trzeba zebrać na to manę.
Widocznie tego było mi trzeba, bo po tych słowach odpuściłam wszystko i pozwoliłam sobie opaść z sił. Nic nie chcieć, do niczego nie dążyć i w dupie mieć, że dni/tygodnie/miesiące lecą. I o mój słodki jeżu, jak ja odpoczęłam!
Czy to oznacza, że już wróciłam?
Nie wiem. Możliwe. A jeśli już, to na pewno na innych zasadach. Z innym podejściem. Wciąż kocham pisać i wciąż kocham wypruwać swoje flaki, żebyście mogli wziąć z tego coś dla siebie. Dopóki mam coś do powiedzenia, to będę pisać.
Macie czasem tak, że stoicie przed jakimś pięknym widokiem, albo jedziecie drogą nad którą rozpościera się ogrom błękitu, a Wy czujecie w płucach, w krtani i w ogóle w bebechach takie dziwne duszenie, dławienie i obezwładniające mrowienie, które promieniuje na całe ciało, a Wy macie ochotę zaśmiać się głos albo coś wykrzyczeć byleby jakoś uwolnić z siebie tą niespodziewanie nagromadzoną energię?
Ja tak czasem mam. Myślę, że to są właśnie te momenty kiedy człowiek czuje, że żyje. Że jest tutaj. Kiedy chwilowo jest w pełni świadomy tego przywileju.
I ja właśnie czuję to w tym momencie.
(Ale spoko, pewnie zaraz mi przejdzie!)
Photo by Jakob Owens on Unsplash