Chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o Florence + The Machine i jej koncercie w Łódzkiej Atlas Arenie. Bo było ogromnie, niebiesko i pięknie.
To nie było moje pierwsze spotkanie z Florence na koncercie. Ponad dwa lata temu byłam w Krakowie na Coke Live Music Festival i miałam okazję zostać oczarowana jej muzyką i samą Flo. Bo kiedy jechałam na ten koncert, to znałam kilka jej piosenek. Lubiłam ją i wiedziałam, że jest jest dobra, ale jakoś nigdy nie wsłuchałam się w muzykę i słowa.
Było tak ogromne zainteresowanie koncertem, że w ostatniej chwili dorzucili jeszcze kilkaset biletów (dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że to było 500 sztuk), więc na koncercie było od cholery ludzi. Dzień wcześniej grał Franz Ferdinand i udało nam się stosunkowo blisko ustawić i wśród całkiem spoko ludzi. Ale kiedy zaczęliśmy zmierzać w stronę głównej sceny podczas koncerty FATM, to szybko zdaliśmy sobie sprawę, że lekko nie będzie. Zaczęliśmy się przeciskać przez tłum, ale im dalej, tym bardziej czułam narastającą we mnie panikę i duszność – włączyła mi się klaustrofobia. Więc zawróciliśmy, znaleźliśmy jakieś wolne leżaczki na sztucznej plaży i słuchaliśmy. To właśnie wtedy zakochałam się w utworze Cosmic love i do dzisiaj pozostaje on na samym szczycie moich ulubionych piosenek Flo. A później usłyszałam wybijający się refren utwóru What the water gave me:
Lay me down
Let the only sound
Be the overflow
Pockets full of stones
Jakoś te kieszenie pełne kamieni mnie zaskoczyły, bo nigdy wcześniej nie słyszałam tego w piosence, teraz nagle cały utwór nabrał dla mnie zupełnie innego znaczenia i z całą mocą dotarły do mnie słowa, a po kręgosłupie przebiegły mi ciarki.
A potem Florence się odezwała. Zaczęła coś mówić do publiczności, a ja nie mogłam uwierzyć, że to mówi wciąż ta sama osoba. Głos miała jak jakaś elfka – eteryczny, łagodny i zupełnie w niczym nie przypominający tego, który przed chwilą śpiewał i wyciągał takie nuty, że aż włos się jeżył. To było niesamowite. I właśnie to był moment, w którym pokochałam ją tak, jak tylko można pokochać kogoś, kto tworzy muzykę, która trafia w każdy zakamarek twojego umysłu, ciała i duszy.
Reach out!
Kiedy trafiliśmy w końcu we właściwą kolejkę do naszego sektora i czekaliśmy cierpliwie, to nie sposób było nie zauważyć tych wszystkich dziewczyn z wiankami na głowie. Mnie to nie zaskoczyło, bo już dwa lata temu co druga osoba na festiwalowy koncert przyszła z kwiatami we włosach. Ale musiałam wytłumaczyć, to Pięknemu i tym samym stało się dla niego jasne dlaczego nie chciałam zwlekać z zakupem biletów. W Polsce kochają Flo. Członkowie polskiego fanklubu są naprawdę bardzo zgrani. Był też klasycznie brokat, który później Florence rozsypywała po wniebowziętej publiczności. Te dwie rzeczy (brokat i wianki) stały się swego rodzaju znakiem rozpoznawczym polskich koncertów Florence + The Machine.
https://www.instagram.com/p/_OOeT9j2zr/?taken-by=florence
Kiedy Florence zapowiadała kolejną piosenkę, która jest tytułowym utworem jej najnowszej płyty How big, how blue, how beautiful, to nagle w dole na płycie pod sceną (mieliśmy miejsca na trybunie) pojawiły się niebieskie i białe balony z lampkami LED w środku. Wrażenie było świetne, a sama Flo też była pod wrażeniem szczególnie, gdy publiczność zaczęła zalewać wrzucanymi balonami ją i scenę. To było miłe i to było dobre, tak zwyczajnie.
Artystę poznacie po jego fanach. Tylko człowiek, który daje od siebie dużo pozytywnej energii, może dostać jej równie dużo z powrotem.
Depresja pokoncertowa
Na koncertach dzieje się dziwna rzecz. I to chyba właśnie wynika z tej ogromnej ilości pozytywnej energii, która jest gromadzona w jednym pomieszczeniu. Kiedy jesteś na płycie, to ta energia porywa cię i skaczesz wraz tłumem, pląsasz, klaszczesz i śpiewasz ile sił w płucach. Wszystkim udziela się otaczająca euforia. Wrażenie jest niemal narkotyczne. Nawet można wpaść w swego rodzaju trans, kiedy balansujesz na granicy świadomości. Kiedy jesteś jednocześnie silnie zakotwiczony w teraźniejszości, odczuwając całym sobą bieżący moment, a z drugiej strony zupełnie cię tam nie ma.
Często na różnych materiałach widać, że ludzie z pierwszych rzędów płaczą, kiedy artysta do nich podchodzi. Albo nawet, gdy nie podchodzi, tylko po prostu śpiewa/ gra/ jest 3 metry dalej. Nieraz się z tego śmiałam, że ludzie sikają w majty, bo ktoś tam do nich podszedł. Ale to nie o to chodzi. To są tak wielkie emocje, że z braku lepszego ujścia, skraplają się i wypływają w postaci łez. Kiedy otacza cię tak ogromna energia i ludzie, którzy tak samo jak ty skandują słowa piosenki i klaszczą w rytm, to potrafi być za dużo. To zwyczajnie przerasta, fala się załamuje i obmywa brzeg. Nawet kiedy stałam (strasznie ciężko mi było usiedzieć) na tych trybunach, to były momenty, że oczy mnie piekły i miałam ochotę się rozpłakać.
Muzyka na żywo jakoś bardziej do nas trafia. Przebija się przez wszystkie warstwy, zabezpieczenia i uderza w samo sedno, o którym mogłeś nawet nie wiedzieć. Każde uderzenie w bęben i każde szarpnięcie strun w harfie rozbija się echem między żebrami i coś roztapia. A jeśli jeszcze w dodatku rozumiesz słowa piosenki, to już w ogóle zostaje z ciebie miazga i mokra plama na podłodze. Tak jak ze mnie po utworze What kind of man.
Depresja pokoncertowa
W jednym z wywiadów ktoś zapytał Florence Welch jak sobie radzi z nagłym brakiem tej energii tuż po koncercie. Odpowiedziała, że nie bardzo sobie radzi. Że kiedyś to zwyczajnie wybuchała płaczem i w ten sposób schodził z niej ten nadmiar emocji. A później pomagał alkohol. Ale mówi, że teraz jest lepiej. Nadal jest ten szok, bo w mgnieniu oka przenosi się ze sceny z ogromną publicznością do pustego pokoju hotelowego.
Wyobrażam to sobie i stwierdzam, że wcale się nie dziwię gwiazdom, którym z czasem odbija i szukają równie mocnych rozrywek. Przedłużenia tego haju, którego można doznać na takich koncertach. Nawet publiczność cierpi na coś w rodzaju depresji pokoncertowej. To jest i to naprawdę istnieje. (Been there, done that.)
Jeśli nigdy nie byliście na takim koncercie, to koniecznie pojedźcie. Nie musi to być Florence, ale może być cokolwiek lub ktokolwiek, kogo kochacie słuchać. Pojedźcie i doznajcie tej euforii. Ale musicie się jej poddać. Nie spinać się i nie zastanawiać się co inni pomyślą. Twardo osadźcie się w teraźniejszości i jednocześnie poczujcie jakie to jest wielkie, jakie niebieskie i jakie piękne!
***
A jeśli macie ochotę posłuchać setlisty z sobotniego koncertu, to zapraszam na Spotify:
Zdjęcie według kolejności występowania:
by Piotr Tarasiewicz // interia.pl
by Florence // instagram.com
by Samanta Saturday