Ostatnio odkryłam, że mam swoje trzy niezawodne sposoby na unieszczęśliwienie samej siebie. Pomyślałam, że to aż się prosi o opatentowanie. Chociaż raz nie będę samolubna, bo przecież inni ludzie może też czasem potrzebują się kopnąć w mentalne jaja. Podzielmy się tą zabawą!
Od jakiegoś czasu szukam swojego wewnętrznego zen. Trochę podbieram go od zen-Mariana, a trochę od Steven’a Hyde’a z That 70’s Show. Staram się działać na zasadzie odbijania, reflect-deflect, bim-bam, pif-paf, uniki jak z filmu o Jackie Chanie. Kiedyś przeczytałam, że kiedy ktoś jest wredny, to tak jakby coś nam dawał, coś na zasadzie beznadziejnego podarunku. A jeśli nie przyjmujemy podarunku, to do kogo on należy – do nas czy do osoby obdarowującej?
Takie porównanie solidnie kopnęło mnie w wyobraźnię.
Zen-Marian
Mamy takiego znajomego Mariana. Tak naprawdę, to nazywa się inaczej, ale wszyscy i tak nazywamy go Marianem. Dodatkowo ja lubię nazywać go zen-Marianem i jak dla mnie to jest człowiekiem, który jest definicją samego siebie. Bo widzicie, zen-Mariana absolutnie nic nie rusza. On może usłyszeć, że ktoś się zrzygał dziewczynie na buty podczas pierwszej randki, a on skwituje to jednym prostym słowem:
– Życie. – wzruszy ramionami, odpali papierosa i ewentualnie czasem dorzuci – Zdarza się.
Ponadto to właśnie od zen-Mariana nauczyłam się ucinać swoje narzekania i frustracje słowami: „Szkoda strzępić ryja”. W jakiś dziwny sposób to naprawdę przynosi ulgę i ucina tuż przy źródle wszelkie zalążki bólu dupy. Serio. Polecam.
Lekko ponad miesiąc temu doświadczyłam absolutnego stanu zen podczas jednego z moich najgorszych dni w pracy. Od samego rana wszystko szło źle i zupełnie nie tak. Wszyscy latali wokół jak ze sraczką, a ja przeszłam na jakiś wyższy stan spokoju i sobie spokojnie robiłam to, co było do zrobienia. Nie mam pojęcia jak mi się to udało. Ale to było tak cudowne uczucie, że teraz nieustannie staram się je znowu przywołać.
Wiecie, jak czasem w filmach kiedy wszędzie panuje totalny chaos, a bohater sobie spokojnie stoi, sączy herbatkę z tej śmiesznej filiżaneczki i zupełnie nic go nie rusza. To właśnie byłam ja. I chcę tak częściej.
Myślę, że do osiągnięcia jakiegoś tam poziomu względnego szczęścia potrzebna jest też znajomość tego, co nas sprowadza do poziomu podłogi. A czasem nawet dużo głębiej, mniej więcej w okolice czeluści Mordoru. No więc tak zaczęłam sobie rozkminiać co przeszkadza mi w częstszym przechodzeniu w ten wyższy stan spokoju. I doszłam do wniosku, że mam trzy podstawowe sposoby na sprawienie, żebym poczuła się jak ostatni kawałek zmiętoszonego papierka po cukierku.
3 sprawdzone sposoby na unieszczęśliwienie samego siebie
#1. Ocenianie innych
Nie ma to jak zacząć się wściekać na to, że ktoś jest wredną plotkarą. To dosłowne wyżywanie się na sobie za głupotę i podłość innych.
Co z tego, że ktoś jest wredną plotkarą? No jest. I co z tego? Postawą zen będzie przyjęcie kogoś takim, jakim jest. To wcale nie oznacza, że trzeba go lubić. Może to brzmi bez sensu, ale taka subtelna zmiana wewnętrznego podejścia rzeczywiście robi różnicę. Sprawdźcie w praktyce. Zamiast wściekać się, że ktoś jest wredną pindą, zaakceptujcie to jako fakt i tyle. Bez strzępienia ryja.
Podobno kiedy przypisujemy komuś jakieś cechy, to podświadomie w ten sposób mówimy co tak naprawdę sądzimy o sobie. Inni ludzie są naszym lustrem, odbiciem nas samych. Jeśli we wszystkich widzimy krnąbrnych obiboków, to najprawdopodobniej dlatego, że sami tacy jesteśmy. Z kolei ludzie pozytywnie usposobieni mają tendencję do dostrzegania w innych głównie tych dobrych cech.
Warto mieć to na uwadze zanim kogoś zaczniemy oceniać. Słuchając co mówimy o innych, dowiemy się jednocześnie co sądzimy o sobie.
#2. Przejmowanie się opinią innych
To jest strasznie uzależniające. Widzę ludzi, którzy odbijają się od niewidzialnej bariery jaką jest dla nich opinia innych ludzi. Nie żyją tak jak chcą, bo boją się co o ich życiu powiedzą rodzice. Boją się zjeść cukierka, bo Chodakowska będzie niepocieszona ich wyborem. Boisz się uśmiechnąć do koleżanki, bo zaraz cała klasa zacznie się śmiać, że ją podrywasz.
Szkoda życia na zaspokajanie czyichś wyobrażeń i fantazji o nas. To, że ktoś patrzy na ciebie jak na wielbłąda to wcale jeszcze nie znaczy, że nim w rzeczywistości jesteś. I co za tym idzie, choćbyś nie wiadomo jak chciał, to jeśli ktoś widzi w tobie nosorożca, to za nic nie przekonasz go, że z ciebie panda. Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć.
Kiedy zauważam, że dryfuję w stronę przejmowania się co inni sobie pomyślą, to przypominam sobie te słowa: „Nie obchodzi mnie co o mnie myślisz, bo ja nie myślę o tobie wcale”. I to trochę pomaga.
#3. Porównywanie się do innych
To jest absolutnie moje prywatne mistrzostwo wewnętrznego samobiczowania. Zazwyczaj zaczyna się od jakiejś kompletnej pierdoły i później tak toczę tę kupkę nieszczęścia po wnętrzu mojej czaszki aż wreszcie wychodzi, że jestem zupełnie do niczego. A inni oczywiście są absolutnie we wszystkim ode mnie lepsi.
Tylko, że zawsze będą lepsi i gorsi ode mnie. Zawsze będą ludzie, którzy mają lepszy kontakt ze swoimi czytelnikami, koszą lajki jak rolnik rzepak, lepiej rozumieją parametry ekspozycji i są bardziej kreatywni. Zawsze będą dziewczyny bardziej kobiece, bardziej logiczne, bardziej zrównoważone i matematycznie inteligentne. Zawsze będą ludzie bardziej zorganizowani i ogarnięci życiowo. Mniej leniwi i tak dalej.
Wiecie, porównywanie siebie do kogokolwiek jest z góry skazane na porażkę. Bo co, do cholery mam wspólnego z taką Krystyną? Płeć, co najwyżej. Einstein kiedyś powiedział:
Każdy jest geniuszem. Ale jeśli zaczniesz oceniać rybę pod względem jej zdolności wspinania się na drzewa, to przez całe życie będzie myślała, że jest głupia.
Jeśli ktoś zacznie oceniać mnie pod względem moich zdolności matematycznych to wyjdzie, że niczym się nie różnię od goryla, który dodaje jeden banan do drugiego banana i wychodzi mu ananas. Taka jest prawda. Kiedy miałam jakieś 15 lat moja matematyczka przy całej klasie mówiła jakim jestem matematycznym imbecylem i że nie zdam matury przez to. Maturę zdałam, obroniłam też tytuł inżyniera i magistra. Matematycy zawsze widzieli we mnie tumana, a wszyscy pozostali nauczyciele widzieli we mnie inteligentną dziewczynę. I teraz to ja już nie wiem czy rzeczywiście jestem taka beznadziejna z tej matematyki, czy po prostu kiedyś w to uwierzyłam.
***
Żyjemy w takich czasach, ze chyba nam wszystkim przydałoby się trochę „mentalności zen” w głowie. Umiejętności odpuszczania. Przechodzenia nad pewnymi rzeczami. Brania rzeczywistości taką, jaka jest.
To jest naprawdę oczyszczające uczucie, kiedy człowiek uwalnia się od złości na realia, które nie są w stanie sprostać naszym wyobrażeniom. Bo tak właściwie to najczęściej właśnie o to się najbardziej wściekamy.
Więcej o szczęściu pisałam też tutaj.