To było wczoraj wieczorem. I o dziwo wcale nie doznałam kompletnego szoku, nie dostałam od tego nadwagi i nie urósł mi od tego wąsik pod nosem. Bo okazało się, że od bardzo dawna jestem feministką, tylko zupełnie tego nieświadomą.
Bo wiecie, popełniłam już niejeden tekst o tym, jakie niesprawiedliwe są podwójne standardy. O tym, że faceci są takimi samymi szmatami jak dziewczyny. I jeśli my się puszczamy z Wami, to Wy puszczacie się również z nami. Irytuje mnie społeczne przyzwolenie na „wyszalenie się” w przypadku chłopaka, ale w przypadku dziewczyny kończy się na zgrabnym skwitowaniu „puszczalska lafirynda”. Kobiecie nie wypada przeklinać, palić i pić. Ale jak to powiedziała Beata Tyszkiewicz:
„Uważam, że dama pije, pali i przeklina, to jest moja recepta na damę. Nic złego w tym nie widzę. Potrafię mieć ze sobą na różnych przyjęciach taką małą srebrną piersióweczkę, bo czasem się trzeba rozgrzać, a czasem postawić”.
I ja także nic złego w tym nie widzę. Jedynym pojawiającym się argumentem przeciw temu jest „bo kobiecie nie wypada”, a to żaden argument jest.
Ale do rzeczy. Jedna z czytelniczek wczoraj w komentarzu zapytała mnie dlaczego się tak odżegnuję od feminizmu, skoro w moich tekstach przekazuję myśl feministyczną. I to jest tak fantastyczne pytanie, że aż odpowiem na nie całym tym tekstem. Bo uświadomiła mi, że rzeczywiście jestem feministką. I ta myśl mnie wcale nie boli. Wręcz z zaciekawieniem przyglądałam się sobie w lustrze niczym entomolog, który odkrył nowy gatunek robaka i mruknęłam do siebie: a więc to tak wygląda feministka.
Feministki zepsuły nam feminizm
Klasyczny przykład stereotypu, któremu i ja sama uległam. W mojej świadomości utarło się, że feministki to te, które wyzywają wszystkich od szowinistycznych świń i za całe zło tego świata obwiniają patriarchalny ustrój społeczny. A te, które chcą po prostu być SPRAWIEDLIWIE traktowane, to normalne i mądre kobiety są, żadne tam feministki. Ale wczoraj dotarło do mnie, że wszystko mi się popieprzyło. Stereotypowym feministkom zresztą też się popieprzyło. W ogóle nam wszystkim się wszystko popieprzyło.
Bo z definicji feminizm oznacza przekonanie o społecznej, politycznej i ekonomicznej równości płci.
Społecznej: czyli rola kobiety w społeczeństwie nie sprowadza się jedynie do inkubatora na dziecko i samobieżnego robota sprzątającego.
Politycznej: kobieta ma pełne prawo do wkroczenia na scenę polityczną i zabierania głosu w sprawach polityczno-społecznych.
Ekonomicznej: kobieta otrzymuje takie samo wynagrodzenie za wykonywanie tej samej pracy co mężczyzna.
No nie wiem jak Wam, ale mi to wszystko się wydaje logiczne. Wychowaliśmy się w takich czasach, że brak prawa do głosowania dla kobiet jest pojęciem równie abstrakcyjnym jak podróże w czasie z wykorzystaniem czarnych dziur. Ani jednego, ani drugiego nie ogarniam. Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby to kobieta awansowała na kierownicze stanowisko. A pójście na studia? Zapomnij.
Walka o te przywileje już minęła i teraz wdzięcznie określane jest to jako „pierwsza fala feminizmu”. Myślę, że tamtą falę w jakiś sposób definiują słowa Olimpii de Gouges: „Jeśli kobiety mają prawo wstępowania na szafot, to powinny też mieć prawo wstępowania na trybunę polityczną.”
Druga fala głównie chciała osiągnąć równość w miejscu pracy, w sferze kobiecej seksualności i prawa do aborcji. A kolejne fale zaowocowały głównie radykalizmem w feminizmie. Czyli tym, za co nienawidzimy stereotypowe feministki.
Nigdy nie będziemy równi
Nie oszukujmy się, ale nigdy nie osiągniemy równości płci. Dlaczego? To proste – bo się różnimy. I chyba nie muszę tłumaczyć na czym te podstawowe różnice polegają. Dlatego nigdy nie powiem mojemu facetowi: „słuchaj, bądźmy równi – ja urodzę jedno dziecko, a ty urodzisz drugie”. On z kolei nie powie mi, że on wtarga na 6. piętro lodówkę, a ja (w ramach równouprawnienia) wtargam pralkę. (To tak w odniesieniu do tego klasycznego żarciku, że feminizm się kończy wtedy, gdy trzeba wnieść lodówkę na 6. piętro – tak na marginesie, ten żart tylko utwierdza, że nie mamy pojęcia o co cho)
Kobiety biologicznie są tak zbudowane, że mają mniej siły i potrafią wydać dziecko na świat. Z kolei mężczyźni mają więcej krzepy i dziecka za cholerę nie urodzą. I oczywiście kobiety też mogą na tyle przytyrać, że facet aż zblednie jak usłyszy ile laska wyciska na sztandze. Ale ja na przykład wolę poprosić faceta o pomoc z czymś ciężkim zamiast ćwiczyć bica do rozmiaru małego melona. A co za tym idzie…
Nie chcę absolutnej równości w miejscu pracy
I tutaj posłużę się zupełnie empirycznym przykładem z mojego własnego życia. Już kiedyś wspominałam, że pracuję w sklepie ogrodniczym. Dziennie robię średnio 13 tysięcy kroków i nieraz muszę wyciągać/ściągać/przekładać/układać kartony z nawozami. Albo całe zgrzewy po 10-20-30 kilo. Generalnie mimo moich marnych 162 cm wzrostu staram się nie robić z siebie sierotki, która nie ma siły podnieść nawet palca i na ile moje ciało jest w stanie sprostać pewnym ciężarom, to niestety niektórym za cholerę nie podołam. Wtedy muszę się uśmiechnąć do kolegi i pięknie poprosić o pomoc. I oczywiście może mi powiedzieć: „jesteś feministką, proszę bardzo, sama sobie targaj!”, ale równość płci nie na tym polega, bo jak już mówiłam- różnimy się biologicznie. Co w żaden sposób nie oznacza, że kobieta jest kimś gorszym niż facet. Jest kimś innym.
ALE. Jeśli mój kolega z pracy wykonuje cięższe zadania i często musi coś za mnie targać, to jak najbardziej powinien więcej zarabiać. Drugie ALE. Jeśli wykonujemy tą samą pracę i tak samo dziennie wykonujemy średnio 13 tysięcy kroków, mamy podobną wiedzę i doświadczenie, to powinniśmy zarabiać tyle samo. Proste, prawda? Wydaje się to całkiem sprawiedliwe.
I klasycznie mówi się, że jak kobiety chcą równouprawnienia, to dlaczego jakoś żadna nie ciśnie do pracy w kopalni? I wiecie co, to głupie jest, bo też nie wszyscy mężczyźni cisną do kopalni. I znam nie jedną kobietę z takim kopem, że lepiej by sobie tam poradziła niż niektórzy chłopcy w rureczach. Badum-tss. #InYourFace.
Dlaczego mężczyźni nienawidzą feministek?
Jedna z podstawowych zasad w Instrukcji Obsługi Mężczyzny brzmi: facet chce czuć się potrzebny. A większość feministek deklaruje, że facet im w ogóle do szczęścia nie jest potrzebny i już lepiej im będzie tworzyć związek z ogórkiem. I takie teksty facetów chyba najbardziej obruszają, no bo jak to tak? Facet ma zakodowane, że jest potrzebny, a tutaj nagle mu się mówi, że marchewka lepsza. To godzi w ego, a ugodzić faceta w ego, to jak kopnąć go w mentalne jądra.
Faceci trochę się boją, że nagle zapragniemy zabrać im spodnie i wcisnąć ich owłosione tyłki w spódniczki. Boją się, że nie będą potrzebni i nie będą mogli być już naszymi bohaterami. Nie chodzi o to, że chcą naszej uległości i ograniczenia funkcji życiowych do roli Kury Domowej. Chodzi o to, że my chcemy być kochane i otaczane opieką, a oni chcą się nami opiekować i najlepiej być jeszcze za to podziwianym. Kobiety, które gardzą opiekuńczością faceta, równie dobrze mogłyby mu strzelić pstryczka w jajka. Pozwolenie mężczyźnie na zaopiekowanie się tobą wcale nie oznacza zniewolenia.
Kolejny przykład empiryczny. Miałam problem z akumulatorem w samochodzie i generalnie czułam się trochę bezradna, bo nijak nie wiedziałam co mu tam nie bangla na zwojach. Piękny przyjechał, coś tam poszorował, podokręcał i zadziałało. Po czym powiedział:
– Gdyby nie ja, to byś tylko stała i płakała nad tym samochodem. – powiedział mój bohater, a ja oczywiście przyznałam mu rację. Niech ma. (Chociaż gdybym musiała sama to ogarnąć, to pewnie jakoś bym to zrobiła. Ale nie musiałam sama tego ogarniać i bardzo mnie to cieszy.)
Zawsze kiedy On się tak trochę puszy, że potrafi takie „techniczne rzeczy” robić, to przypomina mi się jak przez telefon wydawałam mu instrukcje jak włączyć pranie. Bardziej to przypominało tłumaczenie instrukcji obsługi promu kosmicznego, a nie zwykłej pralki. Mój bohater, który potrafi rozłożyć samochód na części i z powrotem go złożyć, a nie mógł uwierzyć, że proszku nie wsypuje się prosto do bębna.
Czasy się zmieniają, myślenie powinno podążać za nimi
Prawda jest taka, że czasy się zmieniają i społeczeństwo się zmienia. Rzeczy, które kiedyś były nie do przyjęcia – teraz są już powszechnie akceptowalne. Kobiety stają się coraz bardziej pewne siebie i niezależne, ale w sensie mentalnym i ekonomicznym. Młodzi mężczyźni z kolei stają się jacyś mniej męscy i bardziej rurkowaci. Czy to nasza wina, bo stałyśmy się takie wyemancypowane? Nie wydaje mi się. Kobiety wciąż są kobiece mimo swojej niezależności. A taka niezależność właśnie powinna być wysoko ceniona przez mężczyzn, bo przecież w ten sposób odchodzi z ich barków część odpowiedzialności za zapewnienie rodzinie odpowiedniego bytu. Plus do tego, że mają równorzędną partnerkę, z którą mogą dążyć do lepszego jutra. RAZEM.
A jeśli chcemy rzeczywiście pozbyć się podwójnych standardów, to przede wszystkim powinnyśmy zacząć od tych w naszych głowach. Czyli jeśli facet pokazujący naoliwioną klatę jest super ciachem, to laska pokazująca naoliwione cycki nie może być z miejsca klasyfikowana metką „szmata”. Czasem mam wrażenie, że to my, kobiety mamy większy problem z feminizmem niż faceci.
Więc może przede wszystkim powinniśmy sobie na nowo przedefiniować w głowach pojęcie feminizmu. Albo przynajmniej czym feminizm nie jest, tak jak zrobiła to Kate Nash:
Feminizm to nie jest brzydkie słowo. Feminizm nie oznacza, że nienawidzę mężczyzn. Feminizm nie oznacza, że nienawidzę ładnych, miłych kobiet. Feminizm nie oznacza, że jestem zołzą. Feminizm oznacza, że wierzę w równość.
***
Możemy odpuścić sobie słowo „feminizm”, ale nie możemy odpuścić słowa „sprawiedliwość”. Bo koniec końców, to właśnie o to w tym wszystkim chodzi.