Lifestory

Espresso czy Depresso?

Dzisiaj mamy wyjątkowo barową pogodę. Czyli taką, gdy waham się czy napić się kawy czy whiskey. 

Bierze mnie chandra. Tak jak innych dopadają zapalanie płuc i angina, tak mnie dopadają przesilenia. Chociaż zwykle bardziej cierpię na wiosenną chandrę, to jakoś tym razem jesień także daje mi w kość. Chciałabym napisać post w stylu „Pierdylion sposobów na jesienną deprechę”, ale jakoś ciężko coś takiego napisać kiedy praktycznie każdy z tych moich wypróbowanych sposobów dzisiaj spalił na panewce.

Bo ja siebie znam. Wiem, że takie sezonowe spadki nastroju się u mnie cyklicznie pojawiają. Więc staram się sama siebie przechytrzyć i działam kilka miesięcy, a nawet rok do przodu. W ten sposób na przykład planuję coś, na co mogę czekać. Na przykład kiedyś kupiłam bilet na koncert P!nk już we wrześniu. Koncert był w maju następnego roku. Przez te wszystkie miesiące gdy dopadało mnie zwątpienie w sens życia, myślałam: „Hej! Ale przynajmniej za X miesięcy będę na koncercie P!nk”. I to naprawdę działało. Odliczałam miesiące i dni do tego koncertu. Za to po samym koncercie dopadła mnie skomasowana depresja i całą drogę powrotną do hotelu chciało mi się płakać i byłam obrażona na świat.

photo-1418065460487-3e41a6c84dc5

W tym roku kupiłam bilety na grudniowy koncert Florence + The Machine. Bilety kupiłam już pierwszego dnia i faktycznie, kiedy sobie przypomnę o tym, że leżą one w szufladzie koło biurka, to jakoś mi lepiej. Ale dzisiaj nie bardzo. Nawet ledwo pomaga świadomość, że za parę tygodni będziemy przez jeden cudowny weekend odpoczywać w cudownym hotelu u podnóża Tatr. I w ogóle Tatry – nigdy tam nie byliśmy. Podobno ładnie.
Nawet zrobiłam sobie kawę. Mleko się słabo spieniło. A wczorajszy migdałowiec z Lidla w teksturze przypomina gumę i wyraźnie mówi całym sobą „Jestem wczorajszy”.

Ale ja wiem, że to nie o to chodzi w tym wszystkim. Kawa była smaczna, a migdałowiec pewnie też byłby smaczny gdybym go zjadła wczoraj. Koncert Florence i weekend w górach też mnie cieszą. No może niezauważalnie gołym okiem, ale gdzieś bardzo głęboko w duszy skaczę z radości. Tym co mnie dołuje, to jest brak postępu. Blog daje mi mnóstwo pozytywnej energii – nie sądziłam, że aż tak się w to zaangażuję. Ale też ten blog przyprawia mnie o zwątpienie. W sens/wartość/piekarnię Lidla.
Jest kilka bliskich mi osób, które mnie czytają i mówią „to jest dobre!”. Ale oni mnie kochają, więc to oczywiste, że tak mówią. Albo zwyczajnie boją się, że przestanę im robić dobrą kawę.
Może nie powinnam tego pisać. Może powinnam w myśl poradników tworzyć pozytywne wizualizacje. Bez chwili zwątpienia brnąć do przodu i nigdy, przenigdy nie przyznawać się do chwili słabości. Kreować jakiś tam wizerunek siebie. Wizerunek silnej, niezależnej i wiedzącej-czego-chce kobiety.
Szczerze? W dupie to mam. Dzisiaj jestem słabą, bezrobotną i cholernie zagubioną dziewczyną.

***

Pierwsze krople deszczu uderzają o szybę. Odkładam laptopa i wchodzę do pokoju, gdzie mój ukochany odsypia nockę. Stoję tak przez chwilę i po prostu chłonę ten widok. Wiem, że o mężczyznach nigdy nie powinno się mówić, że wyglądają słodko. Powinni być szorstcy, twardzi i w ogóle najlepiej jak betonowe klocki. Ale on śpi tak słodko wtulony w poduszkę.  Gramolę się do niego pod kołdrę, a on w półśnie przygarnia mnie do siebie. Wchłaniam płynące od niego ciepło. Słucham bicia jego serca. Wącham jego szyję i całuję w szorstki policzek.
W końcu jest mi lepiej.


Foty z unsplash.com

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać