Nikt nie powinien umierać latem. Chciałabym napisać nowe prawo natury, w którym powolne umieranie latem jest zabronione, umierać można tylko w nagłych wypadkach.
Przychodzi czerwiec, a ja zachowuję się jak ofiara PTSD. Słońce zaczyna padać w ten specyficzny sposób, powietrze jest gorące i duszne, a ciało jeszcze nie zdążyło się przestawić na inny zakres temperatur, więc męczy się i jest ociężałe jak stary Maluch co gramoli się pod górkę. Co roku to samo, choć zawsze mam nadzieję, że będzie inaczej.
Co roku w czerwcu mam flashbacki. Lilie, truskawki, niedobre i odżywcze jogurty dla ludzi chorych, przyciemnione czerwcowe światło wpadające przez zaciągnięte rolety, trzaśnięcie zabłąkanej fiolki pod moją stopą, wiry z włosów na ręce od wsmarowywania maści, jęki agonii, szum folii, szloch. Choćbym nie wiem ile opakowań tabletek zjadła, ile rat kredytów spłaciła psychoterapeutkom i ile się dorzuciła do nowego auta dla mojego psychiatry, to wciąż czerwiec dopada mnie tak samo. Bezlitośnie, z uporem maniaka przygniata mnie do ziemi, a ja walczę o oddech.
I myślę sobie, może to za dużo. Może już wystarczy. Co kogo obchodzi mój czerwiec i moje flashbacki. A potem myślę, że to dobrze, bo nie o to chodzi, żeby kogoś obchodził. Jeśli nie napiszę tych słów, nie nawlekę je w zdania, to one bez końca będą krążyć po mojej głowie. Muszę je złapać i przyszpilić litera po literze. Wtedy w mojej głowie robi się spokojniej, przestrzenniej, mniej duszno. Nie potrafię inaczej złapać oddechu, kiedy czuję się przygnieciona czerwcem.
I wiem, że to tylko chwilowa ulga, bo choćbym nie wiem jak się starała, to co roku o tej samej porze on na mnie czeka. Z tym swoim światłem, z tymi zapachami i jeszcze częstuje truskawkami. Może kiedyś mnie ten czerwiec powita i wcale nie będę miała ochotę dać mu w gębę. Niech się wypcha tymi truskawkami i wsadzi sobie te lilie głęboko w każdy dzień, skoro pozwala ludziom umierać, kiedy wszystko w pełni i rozkwicie. Kto tak robi? Żaden inny miesiąc nie jest tak perfidny.
Mam wrażenie, że do wszystkich krzyczy „żyj!”, a do mnie szepcze „umieraj”. Mówi mi: „pamiętaj, nigdy nie wiesz”. A ja głupia pamiętam i rzeczywiście nigdy nie wiem. Kocham i zabijam wszystkich, których kocham. Zapijam kieliszek wódki moimi łzami na ich grobach. Oni nawet nie widzą, że nie żyją, bo nim skończy się czerwiec narodzą mi się na nowo. Było nie było.
Każdego czerwca ja też umieram i każdego czerwca mimo wszystko rodzę się na nowo.
Może właśnie to próbuje mi przekazać czerwiec? Kiedy szepcze mi do ucha „umieraj”, a jednocześnie wręcza mi miskę słodkich truskawek ze śmietaną i cukrem, to tak naprawdę mówi umieraj i żyj, płacz i śmiej się, traktuj mnie poważnie i wystaw mi język.
Wszystko spoko, ale i tak mógłby czasem dać mi spokój. Choć raz niech dręczy kogoś innego, a ja chciałabym przeżyć zwyczajny, lekki, letni miesiąc. Niech ktoś inny bez końca nadeptuje na tę fiolkę. Niech ktoś inny robi maścią nieskończone wiry z włosów na rękach. A ja sobie zjem truskawki, tym razem bez łez w środku.
Brakuje Ci kontekstu? Po kontekst to tu: Czerwiec, truskawki i umieranie
Photo by Anita Jankovic on Unsplash