Nie wierzę, żeby życie miało jakiś większy sens. Wierzę za to, że to my sami możemy mu nadać jakiś sens. A skoro tak jest z życiem, to tak samo jest też ze śmiercią – ona też jest bezsensowna. Ale my sami możemy nadać jej jakieś znaczenie.
Pamiętam pierwszy rok po śmierci brata. Było ciężko. Jeden z moich braci umarł po roku walki z rakiem żołądka, a drugi z kolei wyjechał na Wyspy Brytyjskie. Nagle z pełnego domu została jedna wielka pustka, która zdawała się być ucieleśnieniem mojej pustki wewnętrznej. Bo właśnie to zostaje w człowieku, który traci kogoś bliskiego – wewnętrzna czarna dziura, która owszem, z czasem się jakoś goi i łagodnieją jej krawędzie, ale nigdy nie znika. Nigdy. Przenigdy.
Nie potrafię pocieszać
Dzisiaj mija 12 lat od śmierci mojego najstarszego brata. Gdy próbowałam sobie wyobrazić ten moment 11 lat temu, to przekraczało to moją wyobraźnię. A mam całkiem bogatą wyobraźnię. Wiem, że codziennie ktoś traci kogoś bliskiego. Wiem, że pewnie są wśród Was osoby, które też noszą w sobie tę odwieczną czarną dziurę. A istotę czarnych dziur rozumieją tak naprawdę tylko ci, którzy sami są w posiadaniu takowych. Przeważnie to od razu widać, nie wiem może to coś z aurą czy inną atmosferą wokół człowieka. Więc nie będę w żaden sposób pocieszać, bo z doświadczenia wiem, że takie pocieszenia są warte tyle, co podarowane pieniądze z Eurobiznesu – to miły gest, ale w sumie możesz się nimi wypchać.
Bardzo długo obwiniałam wszystkich i wszystko o to, że choroba zabrała mi brata. Dopiero odpuściłam kiedy to zaakceptowałam i nauczyłam się patrzeć na to, jak na coś pożytecznego. Więc nie mam dzisiaj dla nikogo żadnego pocieszenia. Mam za to prywatne lekcje. I nadzieję, że nie musi ci umrzeć nikt bliski, żeby je przyswoić i wryć w umysł.
Czego nauczyła mnie śmierć brata
#1. Ze wszystkiego można wyciągnąć jakąś naukę – nawet z tych najgorszych rzeczy, jakie ci się przytrafiają.
#2. Złe rzeczy przytrafiają się też dobrym ludziom – mój brat miał niecałe 30 lat, kiedy zmarł na raka żołądka. Ja mam w tej chwili 25. Ciężko jest mi wyobrazić sobie, że za pięć lat może mnie tu nie być. Ale jest taka szansa. Zawsze jest taka szansa. I doprowadza mnie do szału każdy, kto bagatelizuje moje rakowe fobie tekstami w stylu „Jesteś za młoda! Nie masz co się przejmować jeszcze”. Wsadźcie sobie w buty takie teksty.
#3. Jedyne co jest pewne w życiu to śmierć – wierzę w obietnice i wierzę w moc danego słowa, ale wiem też, że życie potrafi pleść swoje historie zupełnie dziwnym tokiem, którego efekt ciężko przewidzieć.
#4. Nigdy i na nic nie jest za późno – za późno jest dopiero, kiedy chcesz się z kimś dogadać i w tym celu musisz odszukać jego kwatery na cmentarzu. Wtedy rzeczywiście można powiedzieć, że już po ptokach.
#5. Czas naprawdę leczy rany – mimo, że wydaje nam się w danym momencie to niemożliwe, to czas rzeczywiście robi swoje. Pamiętam jak miesiąc po śmierci mojego brata zastanawiałam się jak to będzie w pierwszą rocznicę, w piątą, dziesiątą… jak będzie wtedy wyglądało nasze życie? Jaka będę? Czy ten ból się zmieni? Odpowiedź brzmi – tak. Rozpacz zamienia się w chroniczny smutek, który potrafi dopaść znienacka i bez żadnego ostrzeżenia.
#6. Smutek da się oswoić – chyba ten rodzaj melancholii doskonale opisuje cytat z Murakamiego:
Jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada ciasno na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy.
To nie jest tak, że cały czas chodzę smutna. Myślę po prostu, że to efekt istnienia tej czarnej dziury, której nijak nie można wypełnić. I później człowiek chodzi z taką twarzą a nie inną. I ryczy jak durny na każdym filmie/bajce, w której jest jakakolwiek scena umierania. Albo czasem są takie dni, że po prostu siadam i płaczę. Bo to jednak niesprawiedliwe jest wszystko i ktoś czasem nad tym musi zapłakać. Tak po prostu.
#7. Im większy smutek przeżywasz teraz, tym więcej radości później pomieścisz – kiedyś, dawno temu trafiłam na takie zdanie i teraz mogę zdecydowanie potwierdzić, że to racja jest. Czasem znikąd dopada mnie ten dziwny dół, ale z drugiej strony potrafię bardziej przeżywać pozytywne emocje. Jak już się wygrzebię z tej doliny.
#8. Zmienia się perspektywa – czyli wiesz, że są o wiele straszniejsze rzeczy niż bania z niemieckiego i rozstanie z chłopakiem/dziewczyną. To sprawia, że nie potrafię się przejmować pewnymi rzeczami. Po prostu mam inną skalę wielkości do wszystkiego. To, że facet cię zostawił, to jeszcze nie jest tragedia – tragedią by było, gdyby cię kochał i po prostu umarł. Mówiłam – inna rząd wielkości.
#9. Doceniam bardziej innych – wiem, że są tutaj tylko na chwilę, a ja mam okazję być świadkiem ich życia. Czasem wyobrażam sobie, że kiedyś ich nie będzie, jak nudny wtedy będzie świat i jakoś zupełnie inaczej na nich patrzę. Nie wiem jak to nazwać, może pokorą? Może wdzięcznością?
#10. Nie odkładam nic na później – szczególnie jeśli chodzi o drugiego człowieka. Staram się zawsze mówić, że kocham i nie rozstawać się źle, nawet jeśli jest to tylko na chwilę. Bo zawsze w głowie mam tą myśl, że co jeśli to jest nasze ostatnie spotkanie? Ostatnia rozmowa? Ostatni pocałunek? Przytulenie? Nigdy nie wiesz. Nie chcę później szukać czyjejś kwatery na cmentarzu, żeby do zimnego kamienia mówić słowa przepraszam i kocham.
Głównie pamięta się te drobne rzeczy
Pamięć bywa zwodnicza i wspomnienia bledną, dlatego czasem lubię sobie przypominać wszystko co się da o moim bracie. Niemal słyszę nie tyle jego głos, co w ogóle jego sposób mówienia i intonację.
Lubił odganiać mnie słowem spipszaj, twierdził, że to nie jest przekleństwo, a mnie doprowadzało to do szału. Pamiętam dokładnie sposób w jaki to wymawiał, ale za nic nie potrafię tego powtórzyć. Zostało mi tylko głuche echo na dnie mózgu.
Zawsze jak robił sobie jedzenie to zabierał je na desce do krojenia chleba i zostawiał ją na stole przed telewizorem. Doprowadzało mnie to do szału.
Pamiętam, że pomarańcze, które on obierał smakowały mi najbardziej. To samo dotyczyło kanapek, które robił – zawsze mu je nadgryzałam, a on się wkurzał jak tylko to zobaczył i z lekkim uśmiechem krzyczał spipszaj!.
Pamiętam jak kiedyś wyszedł na chwilę do kuchni a ja szybko wskoczyłam na jego miejsce na kanapie pod ciepły koc. Kiedy wrócił powiedział z pretensją:
– Ej! Dopiero co sobie tam napierdziałem, żeby było ciepło!
Pewnie było tam też jego spipszaj.
Uwielbiałam jak robił jedzenie i opowiadał mi wymyślone historyjki o tym jak w czterdziestym piątym skakał przez płot i rozdarły mu się spodnie. Opowiadał, smarował chleb, ja nieustannie próbowałam sięgnąć go nogą i kopnąć, a on jak gdyby nigdy nic po prostu cały czas minimalnie się odsuwał, żeby uniknąć kopniaka i potem znowu wracał do kuchennego blatu. Czasem przerywał historię, żeby wtrącić swoje spipszaj!. Ale nie brałam tego serio, bo się śmiał. I próbowałam dalej go kopnąć.
Ale prawda jest taka, że byłam dla niego okropną siostrą. Strasznie się kłóciliśmy i w ogóle nie potrafiliśmy się dogadać. Pamiętam, że kiedyś wyrzucił mi, że mam siano w głowie albo inną słomę, czy coś w tym stylu. Oburzyło mnie to. Ale miał rację, teraz to wiem.
Byliśmy strasznie podobni do siebie z wyglądu i czasem przez to brano mnie za jego córkę. Ale byliśmy też podobni z charakteru – paskudy takie. Zawsze najmocniej się sprzeczasz z własnym odbiciem, czyż nie?
Kiedyś śmiałam się z jego dziurek w nosie, że są takie krzywe i w ogóle śmieszne.
Dopiero po jego śmierci ze zdziwieniem odkryłam, że mam dokładnie takie same. Teraz za każdym razem kiedy patrzę na swój nos, to przypomina mi o nim. I już jakoś nie potrafię nienawidzić tych dziwacznie krzywych dziurek. Bo on też miał takie.
***
Kończę pisać ten tekst leżąc na kocu. Opieram się plecami o nogi Pięknego. On się uczy, a ja uparcie stukam w klawiaturę. Na chwilę podnoszę wzrok i ogarniam otoczenie. Jest zielono. I niebiesko. Biorę głęboki wdech przez moje krzywe dziurki w nosie – wszystko tak bosko pachnie nadchodzącym latem. I dochodzę do wniosku, że tego też się nauczyłam. Tej radości, że tu jestem. Że żyję. Że mogę ćpać zapach chlorofilu. W sumie fajnie, że mogę tu być.