Lifestory

Blok Twórczy #7: vademecum introwertyków, Atypowy i same baby

Ostatni blok polecanych przeze mnie ksiażek i filmów pojawił się niedługo przed moim ogłoszeniem, że zawieszam bloga. Czyli w sumie minęło już trochę czasu. A im bardziej jestem świadoma ile to już miesięcy minęło, to tym trudniej mi się zabrać do zebrania do kupy tego wszystkiego co czytałam, oglądałam i czym się zachwycałam, bo trzeba przyznać, że było tego trochę.

Ale właśnie dopijam moją pierwszą kawę tego dnia i jak na razie w pracy jest spokojnie, zatem rozciągam palce przed komputerem jak wprawiona pianistka i lecę z tym koksem.

Ale zaraz, zaraz! Nie tak prędko…

Na dzień dobry zapraszam Was do wypełnienia tradycyjnej Ankiety Noworocznej. Tak się składa, że ten blog powstał w wyniku postanowienia noworocznego i właśnie jakoś teraz na początku stycznia obchodzi swoją 3 rocznicę (mam nadzieję, że trzymacie jakiegoś szampana na niespodziewaną okazję, bo oto właśnie dzisiaj nadejszła ta chwila). No więc w tej ankiecie chodzi o to, żebym troszkę lepiej Was poznała i chciałabym też wiedzieć jak w ogóle postrzegacie mnie i tego bloga, a w związku z tym czy ta nasza wspólna relacja idzie w dobrym kierunku.

!UWAGA! POZOR! ATTENTION!
Kliknij >>>>TUTAJ<<<< w celu udania się do ankiety.

Poczytane

Przez okres mojej przerwy postanowiłam ponownie sięgnąć do mojej niezawodnej „listy 100 książek, które musisz przeczytać według BBC” – czyli taki zestaw klasyków, które warto znać. Zatem z listy najpierw dokończyłam Anię z Zielonego Wzgórza (oj, szło mi to jak krew z nosa). Później wybrałam sobie Sto lat samotności Marqueza i muszę przyznać, że chyba nigdy nie czytałam równie poschizowanej powieści, która jednocześnie była trochę patologiczna. Rzeczywiście warto ją znać, bo jest tworzona w specyficznym nurcie, jakim jest realizm magiczny. Poza tym bardzo spodobało mi się stwierdzenie, że czas nie płynie prosto przed siebie, ale zatacza koło – coś rzeczywiście w tym jest. Książka opowiada dzieje rodu Buendiów, w czym ciężko się połapać, bo prawie każdemu potomkowi nadają pierwsze albo drugie imię założyciela rodu, albo kombinację obydwóch. Ale i tak oceniam na plus.

Później było Zabić drozda Harper Lee. Mniej więcej kojarzyłam o czym opowiada ta książka i byłam szczerze zaskoczona, że w bibliotece znalazłam ją w dziale dla dzieci. Ale po przeczytaniu stwierdziłam, że to rzeczywiście powinna być lektura dla dzieci. Jest to historia czarnoskórego chłopaka, który zostaje oskarżony o gwałt, chociaż wcale nie ma twardych dowodów, że to zrobił, a wszelkie poszlaki wskazują, że ktoś próbuje go wrobić. Całe te niuanse opowiadane są z perspektywy dzieci, które widzą wszystko o wiele prościej niż dorośli i można by nawet powiedzieć, że „prawdziwiej”. Okazuje się, że rację ma kolor skóry, a nie człowiek ją noszący.
Zdecydowanie warto przeczytać.

Opowieść podręcznej Margaret Atwood to jest jedna z tych historii, które sprawiają, że masz ochotę cisnąć książką w ścianę. I jeszcze trochę po niej poskakać. Nie, nie dlatego, że jest fatalna. Tylko dlatego, że doprowadza cię do furii ta historia i masz ochotę symbolicznie zdeptać tych zasrańców z Gileadu, żeby przestali traktować kobiety jak bydło rozpłodowe. Po prostu masz ochotę wejść do książki i zrobić tam solidną rozpierduchę.
(No dobrze, już spokojnie, oddychaj Bere.) Powiem tak – w tej książce znajdziecie dużo pięknych zdań. Dużo trafnych metafor. Dużo elementów, które chwytają za serducho. Historia umiejscowiona jest w antyutopijnej rzeczywistości, gdzie w Ameryce na gruzach Stanów Zjednoczonych powstaje Gilead. W związku z powszechną sterylnością ludzi, mało kto ma dziecko – jeśli w ogóle się jakieś rodzą to są upośledzone, albo umierają niedługo potem. Rząd obmyśla sobie zacną ideę selekcji kobiet biologicznie „sprawnych”, które mają szansę dać potomstwo, ale nie sobie – o nie, to byłoby dziwne! – tylko dla Żony i Komendanta.
Patola, patola i jeszcze raz patola aż się nóż w kieszeni otwiera. I dlatego bardzo warto ją przeczytać.

Kolejną dobrą książką, po którą udało mi się wreszcie sięgnąć to Ciszej, proszę Susan Cain. Już kilka osób pytało mnie tutaj czy znam i czy warto się w nią zaopatrzyć. Tak właściwie to nie wiem dlaczego dopiero teraz do niej dotarłam, ale może właśnie tak miało być, bo weszła mi do głowy jak marzenie. Obszerne opracowanie na temat introwertyzmu – biologicznych podstaw, behawioralnych, psychologicznych, społecznych… o słodki jeżu, w tej książce znajdziecie introwertyzm we wszystkich możliwych kolorach tęczy. I w dodatku te kolory są różnie ze sobą zestawione: introwertyk w pracy, w społeczeństwie, w towarzystwie, w związku, aż wreszcie chyba najbardziej newralgiczny moment – introwertyczne dziecko. Sporo jest tam rzeczy naukowych, ale nawet mimo tego książkę czyta się w miarę lekko.
Tak, to jest istne vademecum dla introwertyków. Tak, prawdopodobnie znajdziecie tam odpowiedzi na niemal wszystkie nurtujące pytanie. Tak, warto przeczytać.

Poza tym między kolejnymi książkami zaczytywałam się w magazynie G’rls Room. Udało mi się dopaść wszystkie numery, które przeczytałam od deski do deski. O czym jest? O nas, o dziewczynach. O ciałopozytywności, o sekspozytywności, o kobietopozytywności. Chociaż wcześniej też uważałam się za taką osobę wszech-pozytywną, to okazało się, że kilka artykułów poszerzyło moje spektrum patrzenia na te sprawy i samą siebie (o czym zresztą pisałam przy okazji tekstu o tym, że moje ciało nie należy do mnie).
Polecam, jeśli szukacie jakiejś wartościowej prasy kobiecej. W dodatku samo wykonanie tego magazynu jest estetyczną ekstazą!

Wszechświat w twojej dłoni, to z kolei jedna z tych książek, które czytasz i przewracają ci mózg na lewą stronę, a ty tylko łapiesz się za głowę i wrzeszczysz „czemu mnie tego nie uczyli w szkole?!”. Ogólnie nie rozumiem ludzi, którzy uważają, że fizyka jest nudna. Owszem, rozumiem, że może być TRUDNA do ogarnięcia, ale nie NUDNA! Książka, którą napisał nam Christophe Galfard (który zresztą pisał pracę doktorską pod okiem Stephena Hawkinga) jest szalenie lekka, chociaż rozprawia o czarnych dziurach, czarnych materiach, czarnych materiach, cząstkach i antycząstkach, o grawitacji i czasoprzestrzeni, aż wreszcie o całej tej fizyce kwantowej. No więc ja o tym wszystkim czytałam z wypiekami na twarzy, jakbym co najmniej zaczytywała się w jakimś nieprzyzwoitym romansidle. Ale mnie takie rzeczy od zawsze kręciły – fizyka, astrofizyka i wszelkie rozważania filozoficzno-naukowe. Zatem jeśli też się odnajdujecie w takich klimatach, to ta pozycja jest dla Was na liście lektur obowiązkowych.

Obejrzane

Chyba nie będę tutaj mówić o takich oczywistościach jak Stranger Things, które oczywiście wciąż jest świetne i klimatyczne jak w poprzednim sezonie. O Black Mirror też niewiele będę się rozpisywać, bo to też jest klasyk swego rodzaju. Chociaż ten 4 sezon jest mniej dosadny i praktycznie wszystkie odcinki oscylują wokół jednego motywu – świadomości. Jednak moim absolutnym faworytem jest pierwszy odcinek i szczególnie jedna piękna scena (ta z kradzieżą cipki).

 

Obejrzałam też 2 sezon The Crown, ale jakoś nie wypowiem się czy drugi sezon sprostał i czy dobre to jest, bo ja go oglądam ze względu na moją ciekawość tych wszystkich niuansów, które rządzą monarchią. Takie rzeczy są dla mnie szalenie intrygujące (niezależnie jak się ocenia w ogóle monarchię jako taką) i pod tym względem ten sezon sprostał – bo mnie zaciekawił.

Jeśli chodzi o rzeczy zupełnie nowe, to z pewnością będzie to Opowieść podręcznej. (Tak, najpierw obejrzałam serial.) Ale nie ma w nim wiele zakłamań w porównaniu z książką, więc jeśli jesteście zwolennikami kultury obrazkowej, to śmiało odpalajcie ten serial i ogarnijcie tą pokręconą wizję świata.

Natomiast jeśli szukacie czegoś nieco lżejszego, to mogę śmiało polecić serial Atypowy. Opowiada o dzieciaku z autyzmem. Generalnie świetna sprawa, bo w luźny sposób przybliża nam, szarym ludziom na czym polega autyzm i jak szerokie spektrum może mieć, a jednocześnie zbija trochę z tonu, bo pewne sytuacje wynikające ze specyficznego zachowania głównego bohatera sprawiają, że wybuchasz niekontrolowanym śmiechem. Daje do myślenia i jednocześnie wcale przy tym nie dołuje.

GLOW – czyli historia drużyny wrestlerek z lat 80-tych. Kolejny twór Netflixa (a konkretnie twórców Orange is New Black), który nie zbacza z wszechobecnego nurtu – kobiecości/feminizmu/women empowerment. Pojawia się tutaj nierówność w traktowaniu kobiet we wrestlingu oraz upór samych dziewczyn, które wbrew wszystkiemu od podstaw uczą się tej sztuki (tak, po obejrzeniu tego serialu uznałam, że jest to jakaś forma sztuki, którą trzeba trenować i opanować jak wszystko inne). Jedyne co mi nie podchodziło od samego początku to… główna bohaterka. Ale w miarę upływu kolejnych odcinków nawet ją polubiłam, więc jeśli Was też odrzuci z początku, to dajcie jej jeszcze szansę się rozwinąć.

Posłuchane

Ostatnio muzycznie jestem jakąś totalną sałatką jarzynową – tu jakiś groszek, tam jakiś ziemniak, a na wszystkim cała masa niezdrowego, ale jakże pysznego majonezu. Od jakiegoś czasu zapętlałam w kółko ostatni album Lady Gagi (której w sumie nigdy jakoś nie słuchałam poza tym co leciało w radiu czy randomowych listach na Spotify). Ale album Joanne przypadł mi do gustu ogromnie i tak jakoś wyszło, że słucham sobie go w kółko. Poza tym zapętlałam też Kaleo, który jest kolejnym dobrym islandzkim zespołem (ja nie wiem jak to się dzieje, że połowa populacji Islandii to świetni muzycy) i którego z pewnością będę wypatrywać na tegorocznym Open’erze.
A z kolei dzisiaj od samego rana słucham sobie listy z absolutną klasyką rocka – i bądź tu mądry.

***

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać