test na wytrzymałość
Bierz życie na klatę

Test na wytrzymałość

Bo jedno trzeba Wam o mnie wiedzieć – ja to jednak nie lubię biegać. Chociaż czasem zdarza mi się wyskoczyć na jakąś przebieżkę, to nie ośmieliłabym się powiedzieć, że lubię to robić i raczej nie miałabym ochoty na branie udziału w jakimś maratonie. Czasem robię to tylko po to, żeby wprawić się w jakiś dyskomfort i właśnie w tym dyskomforcie odnaleźć jakiś… komfort. Bo od tego całego biegania czasem bolą cycki, człowiek się poci, idiotycznie sapie i w moim przypadku wygląda w dodatku jak soczysty, dojrzały burak. Ale pomimo tego wszystkiego, w ostatecznym rozrachunku ten sam człowiek i tak czuje się potem lepiej. 

Pamiętam jak w ostatniej klasie gimnazjum, tuż przed końcowym wystawianiem ocen, mieliśmy jakiś bieg sprawdzający naszą ogólną kondycję – trochę taki test na wytrzymałość czy coś. Nie pamiętam już jaki dystans z tego wychodził, ale to były chyba ze 4 albo 5 wielkich okrążeń wokół wszystkich boisk przed szkołą. Zresztą nieważne jaki to był dystans, istotne w tym wszystkim było to, że na samą myśl o tym biegu czułam mdłości i ogromną niechęć.

Zasady zaliczenia testu były proste: przebiegniesz 3 okrążenia, to dostaniesz tróję, za 4 dostajesz czwórkę, a za 5 okrągłą piąteczkę, a w gratisie 3 pierwsze osoby, które najszybciej skończą te 5 okrążeń – dostaną szóstkę na koniec. Czas był nieistotny, ale warunkiem zaliczenia w ogóle tego testu było przebycie dystansu w ciągłym biegu, nawet jeśli delikatnym truchtem, to nie wolno było się zatrzymać.
W zasadzie mało nas obchodziła dobra ocena z WF-u, ale niestety TRZEBA było zaliczyć ten test, żeby w ogóle zaliczyć przedmiot.

I powiem Wam szczerze, że do dzisiaj pamiętam ten znienawidzony bieg. Pamiętam, jak kończąc każde okrążenie myślałam: „dawaj Bere, jeszcze tylko jedno okrążenie, dasz radę!”.
Kiedy kończyłam trzecie okrążenie, to stwierdziłam, że spróbuję przebiec to czwarte i może akurat mi się uda podciągnąć tym średnią na koniec.
Kiedy kończyłam czwarte okrążenie i myślałam, że umrę, to wuefista zachęcał mnie, żebym się nie poddawała i spróbowała jeszcze to ostatnie okrążenie, nawet tym anemicznym truchtem. Pomyślałam: „cholera, Bere, jeszcze to jedno okrążenie i będzie po wszystkim” a potem patrzyłam pod nogi i w głowie powtarzałam rytmiczne komendy do nóg „lewa, prawa, lewa, prawa…”.
I tak noga za nogą przebiegłam. Ja, która nienawidziła biegania i w ogóle męczenia się jakkolwiek.

Wtedy uświadomiłam sobie, że jestem jednak trochę uparta i nie lubię się poddawać. Okazało się, że potrafię sama sobie zawiesić na plecach kijek z marchewką na końcu i dopingować się do jeszcze większego wysiłku.
Uświadomiłam sobie, że potrafię wytrzymać dużo więcej, niż jestem skłonna przypuszczać.

Nie wiem, może to był tak właściwie pierwszy moment, kiedy przebiłam się przez jakąś swoją wewnętrzną granicę strefy komfortu. Bo wierzcie mi, że zaczynając bieg zakładałam się poddać jak tylko osiągnę konieczne minimum. Chciałam się rzucić w trawę już po tym trzecim okrążeniu, ale w sumie skoro już biegłam, to wystarczyło dalej stawiać nogę za nogą, prawda? I cieszę się, że jednak wtedy się nie poddałam. Bo chociaż z dzisiejszej perspektywy tamta piątka nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, to jednak do dzisiaj pamiętam tamten test wytrzymałości i dał mi dużo więcej niż tylko lepszą średnią na świadectwie.

***

Lubię myśleć, że każdy z nas ma gdzieś w sobie ukryty ten moment, gdy uświadamia sobie, że jednak faktycznie coś jest w tym powiedzeniu, że możesz więcej niż podpowiada ci twój umysł.
Tylko nie poddawaj się, do cholery! Wiem, że już ci się trochę nie chce, ale nie rzucaj się w trawę. Nie rzygaj jeszcze. Zobacz, przecież jeszcze tylko jedno okrążenie…

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać