Bierz życie na klatę

Sekretne życie Waltera Mitty – czyli o tym jak odkryłam swój największy lęk

Ostatnio obejrzałam film i jakoś tak uderzył w samo sedno, we właściwą strunę mojej duszy. I nie wiem od czego zacząć: czy od opowiedzenia o tym filmie, czy od opowiedzenia w jaką to strunę on uderzył. No to może zacznę tak po prostu i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Wiecie czego najbardziej na świecie się boję?
Oczywiście, że nie wiecie, bo niby skąd macie to wiedzieć. Ja sama do niedawna byłam przekonana, że moim największym lękiem są ślimaki. A okazuje się, że jeszcze bardziej niż tych oślizgłych gnojków boję się, że nie będę żyła. Bynajmniej nie chodzi mi o strach przed śmiercią – ale o bycie martwym za życia. Że będę napieprzać jak ten mały robocik codziennie do roboty, żeby zarabiać pieniądze, które później wydam na kolejne raty kredytu i meble z Ikei. W zamian za to dostanę trochę komfortu i pozwolę sobie na życie przez dwa tygodnie w roku – podczas urlopu na kanarach. (Począwszy od przyszłego roku, bo w tym roku dostałam w pracy tylko tydzień na „życie”.)
Właśnie tego się boję – niby-życia.
I właśnie dlatego czasami mam ochotę w tej swojej mozolnej kolorowance dla dorosłych wyjść poza linie, pomazać całą kartkę, stół i roztrzaskać kubek o ścianę. Mam ochotę zrobić coś inaczej. Spakować się, pokazać wszystkiemu faka i pojechać w nieznane. Dlatego czasem mam ochotę wyciągnąć kogoś na piwo, kogo ledwo znam i istnieje przy tym ryzyko, że skończę poćwiartowana w jakichś krzakach nad rzeką. Mam ochotę wtedy kogoś naprawdę poznać (niekoniecznie podczas ćwiartowania). Zadać parę głupich pytań i garść tych, których nigdy nikomu się nie zadaje. Nawet sobie.
O czym marzysz?
Czego się boisz najbardziej?
Gdybyś jutro miał umrzeć, to czego byś najbardziej żałował?
Czy myślisz, że można kochać raz na zawsze?
Wierzysz w przeznaczenie?
W Boga?
W większy sens?

Dlatego też czasami mam głupie pomysły, żeby nagle pójść potańczyć. Iść przez najciemniejszy park, wleźć na bolesławiecki wiadukt albo wrocławską iglicę – wszystko po to żeby poczuć, że żyję. Że jednak pulsuje we mnie jakaś krew, że potrafię wyjść poza linie. Bo okazuje się, że to są właśnie moje najlepsze wspomnienia. Gdy wychodziło się symbolicznie na jedno piwo, a wracało się z drugiego końca miasta nad ranem z jakiejś dusznej tawerny nad Odrą ze skradzioną białą bilą w torebce, nie wiadomo skąd i od kogo.
Myśl, że żyję  z a  m a ł o  sprawia, że ogarnia mnie lekka panika. Czuję wtedy ścisk w klatce piersiowej i jakby wszystkie ściany świata chciały odebrać mi moją przestrzeń osobistą. Podobnie czuję, kiedy pomyślę, że ja sama jedna miałabym dryfować na jakiejś tratwie jak ten Pi z tygrysem. W 80 fal dookoła świata. Dookoła nic. Tylko fale. Tylko morze. Wszędzie. Nawet teraz jak o tym piszę, to też drętwieje mi skóra na rękach i tracę czucie w dłoniach.
W sumie to z pewnością byłaby przygoda mojego życia. Ale z drugiej strony przecież z moją karnacją na pewno dostałabym raka skóry od tego słońca.

purpose of life

Sekretne życie Waltera Mitty

Poznajcie Waltera. Walter lubi śnić na jawie. W ten sposób zawsze jest odważny, zabawny i bardzo romantyczny. Tylko, że kiedy śni na jawie, to w realnym świecie omija go dość sporo… no cóż, życia. Za sprawą zaginionego zdjęcia, Walt nieoczekiwanie rusza w podróż za fotografem, żeby zdobyć to jedno, jedyne i bardzo ważne zdjęcie. Ląduje na Grenlandii, zamawia piwo w mniejszym bucie, dostaje w ryj i później przy akompaniamencie piosenki Davida Bowiego, wskakuje do helikoptera, który pilotuje pijany facet (od którego zresztą wcześniej dostał w ryj). To jest tylko początek i nie chcę opowiadać dalej, bo to jest tak pokręcona historia, że trzeba samemu ją poznać. I pokochać, jak i ja ją pokochałam.

Na filmach nie znam się absolutnie w ogóle i moja ocena jakiegokolwiek dzieła kinematografii jest tak fachowa, jak fachowo zrobiona jest kawa w McDonald’s. Dla mnie film albo jest dobry, albo nie. Niektóre są okej, a niektóre wcale. Ale jest jeszcze jeden rodzaj filmów, którym czasem udaje się przebić do jakichś głębokich warstw mojej smolistej duszy i coś tam ożywić. Nie jestem wtedy w stanie orzec dlaczego coś jest takie świetne – po prostu jest i koniec.
Ogólnie kocham motyw drogi – absolutnie mój ulubiony motyw wszech czasów. Uwielbiam bohaterów, którzy wyruszają w podróż, żeby odnaleźć samych siebie. (Może dlatego, że ja wiecznie próbuję siebie odnaleźć i wydaje się to równie owocnym zajęciem co poszukiwanie kwiatu paproci). I właśnie esencją tego jest dla mnie scena, gdzie obiekt skrytej miłości Waltera śpiewa Space Oddity i tym sposobem dodaje mu odwagi, żeby wskoczyć do helikoptera. To jest jedna z najlepszych scen – dodałam ją w głowie do działu „epickie sceny EVER”. Właśnie ten moment filmu, to symboliczne i dosłowne wyjście ze strefy komfortu głównego bohatera, uderzyły w moją czułą strunę. No i ta piosenka – c’mon!

Przestań śnić, zacznij żyć

Kiedy byłam mała i jeździłam z mamą autobusami, to lubiłam sobie wyobrażać, że skaczę po mijanych drzewach. Robiłam w wyobraźni jakieś szalone akrobacje i byłam super zwinna niczym Ciri z Wiedźmina. W ten sposób szybciej i przyjemniej mijała mi podróż.
Kiedy byłam starsza i podobał mi się jakiś chłopak, to wyobrażałam sobie, że nagle w jakiś magiczny sposób on zauważa jaka jestem fantastyczna i że nie ma lepszej ode mnie. Wyobrażałam sobie, że ktoś mnie kocha, obejmuje, całuje i podaje kubek gorącej herbaty, kiedy świat jest okropny i zły.
Teraz wyobrażam sobie, że robię coś spontanicznie. Lecę na Malediwy i przy wschodzie słońca leniwie sączę kawkę wylegując się w hamaku. A dookoła lazurowa woda, piaszczyste plaże i palmy kokosowe jak z tapety starego Widowsa.

Nawet teraz stoję w obliczu przygody, a może raczej „przygody”, która zapewnia mi wypad na weekend nad morze (SeeBloggers), ale jednocześnie najprawdopodobniej dwie noce w pociągu i od razu z PeKaPa w poniedziałek do roboty na 8 rano.
Jest to wykonalne, oczywiście. Tylko… No właśnie. Będzie to dość męczące, ogólnie rzecz ujmując. Plus wszyscy dookoła już są dorośli, pracują i wcale nie mają ochoty/ nie mogą się ze mną tłuc nad Bałtyk. A Barney Stinson kiedyś powiedział, że cokolwiek robisz w życiu, to nie jest legendarne, jeśli nie ma tam twoich przyjaciół, którzy mogą to zobaczyć.

Ground control to Major Tom,
Take your protein pills and put your helmet on

Nie wiem czego tu się bać w śmierci. Każdy to kiedyś przechodzi, bardziej lub mniej boleśnie. Ale ostatecznie po prostu umierasz i cię nie ma. A ile ludzi żyje w strachu przed życiem? Ile ludzi tak naprawdę żyje za życia? Ile ludzi boi się postawić choćby mały paluszek poza strefę swojego komfortu? Ile ludzi boi się powiedzieć, że kocha? Boi się pocałować, przytulić albo kopnąć kogoś w dupę? Ile ludzi boi się odejść? Ile ludzi nie kocha i boi się to głośno powiedzieć? Ile ludzi boi się zarezerwować lot na Malediwy?
Odpowiedź: (w przybliżeniu) cała masa.

Walter Mitty pewnego dnia wziął te przysłowiowe proteinowe piguły, założył kask i wyszedł przez drzwi.
A my? Czy mamy odwagę?

Kiedy wiesz, że naprawdę żyjesz? Że jesteś prawdziwy? Że nie jesteś tylko odbitką odbitki z odbitki?


Kadry pochodzą z filmu Secret life of Walter Mitty.
I ta ładna piosenka też.

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać