Lifestory

O moim chwilowym triumfie nad życiem, światem i całą ludzkością

Zazwyczaj wszelkie wyjazdy planowałam z dużym wyprzedzeniem. A już w ogóle te koncertowe wyjazdy to planowałam nawet rok wcześniej. Jednak na tegoroczny Open’er zdecydowałam się pojechać w ostatniej chwili. A teraz mam wrażenie jakbym ogarnęła życie, świat i ludzkość w ogóle. (Poczekajcie, niedługo mi przejdzie.)

Ogólnie nie jestem dobra w planowaniu. To znaczy ja planować sobie mogę, ale jeśli chodzi o trzymanie się planu to już zupełnie inna sprawa. Zupełnie inaczej jest z planowaniem wyjazdów na koncerty, bo tutaj masz już konkretne daty i zwyczajnie musisz się do nich dopasować. Lubiłam sobie zawsze planować takie rzeczy z dużym wyprzedzeniem, bo myśl o letnich wyjazdach na koncerty dodawała mi otuchy podczas długich zimowych miesięcy. Jednak sprawa zrobiła się nieco bardziej skomplikowana, kiedy na moim ramieniu przysiadła depresja i co rusz szeptała mi do ucha, że to nie ma sensu i po co sobie w ogóle zawracać głowę jakimiś wyjazdami i koncertami.

Walka

Odkąd ogłoszono pierwszego headlinera tegorocznego Openera, to w mojej głowie trwała ciągła walka. Jednego dnia byłam gotowa powiedzieć, że walę to wszystko: walę znajomych, którzy nie mogą się zdecydować; walę to, że teraz to już tylko na polu namiotowym; walę to, że to tyle hajsu, a przecież antydepresanty same się nie kupią ani za terapię nie zapłacę ładnym uśmiechem i w ogóle to w sumie jest milion innych, pilniejszych wydatków.
A kolejnego dnia zjeżdżałam na samo dno tej kolejki górskiej i sama siebie pytałam na co mi to? Po co jechać taki kawał drogi? Po co się tak tłuc? I weź daj spokój z tymi ToiTojami, kolejkami pod prysznic i nagrzanymi namiotami! A jak znowu będzie lało i wypizga nas złem? Lepiej zostać w komfortowym domu i głaskać koty.

I takiej wewnętrznej gadki nasłuchałam się w sobie przez dobrych kilka miesięcy. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że wciąż nie mogę się zdecydować. Ale jednocześnie czułam się rozdarta i za każdym razem, kiedy pojawiał się gdzieś temat Openera, to ściskało mnie w brzuchu – bo z jednej strony chciałam, a z drugiej nie potrafiłam zrobić tego durnego kroku, tego ruchu, tego czegokolwiek.

K. O.

A potem zaczęłam czytać swoje stare pamiętniki. Trafiłam na moment, kiedy miałam te 14 lat i byłam zafascynowana muzyką i w ogóle zespołem Gorillaz. Wtedy pójście na ich koncert wydawało mi się równie możliwe co lot w kosmos – czyli tak w przybliżeniu: bez szans. Nie dość, że grali ekstremalnie rzadko, to w dodatku gdzieś na końcu świata, a podróż nawet na drugi koniec Polski wydawała mi się przedsięwzięciem nie na moje możliwości. Taki koncert wydawał mi się przeżyciem, na które mogą sobie pozwolić jedynie nieliczni i mnie wśród nich z pewnością nie będzie.

Teraz wydaje mi się to zabawne, bo już zdążyłam się przekonać, że świat jest dużo mniejszy niż mi się wtedy wydawało, a z kolei moja sprawczość jest nieco większa.

Zatem jechałam autem do pracy i słuchałam sobie swojej playlisty z Gorillaz i nagle mnie uderzyła myśl, że cholera jasna, ja jestem to sobie winna. Jestem winna koncert Gorillaz tej 14-letniej Berenice, która dosłownie marzyła, żeby móc uczestniczyć w czymś takim. Kiedy moja depresja próbowała mi to wyperswadować, to zatkałam jej gębę argumentem, że obiecałam to sobie i koniec. A co jak co, ale obietnic nie łamię; nigdy.

OK

Później z moim chłopakiem zrobiliśmy szybki rachunek monet i udało nam się dojść do porozumienia – kupujemy karnety i jedziemy choćby sami, skoro nikt inny nie chce. I powiem Wam szczerze, że czuję się strasznie dziwnie z tą nagłą spontanicznością. W sensie, jasne, zdarzało mi się wskoczyć do jeziora w bieliźnie, bo nie miałam na sobie stroju a chłodna woda była tak szalenie kusząca; albo bywało, że zaczynałam tańczyć na środku chodnika, czy chociaż śpiewać.
Ale głównie mój zakres spontaniczności mieści się w spontanicznym wyjściu na spacer – to jest właśnie ten rodzaj nieobliczalności jaką emanuję.
Ale żeby rzeczywiście zdecydować się gdzieś wyjechać w ostatniej chwili? Łoł. Spokojnie, nie szalejmy aż tak!
(I ja wiem, że może dla niektórych „miesiąc wcześniej” to nie jest żadna ostatnia chwila, ale przypominam: spontaniczne wyjścia na spacer.)

ŁOŁ

Bo wiecie, może i jestem o te 13 lat starsza, ale wciąż czasami czuję, że świat jest dla mnie za duży, a ja zwyczajnie jestem na to wszystko za mała. Że takie przeżycia i spontaniczność to tylko dla lepszych ode mnie. Dla ludzi jakoś magicznie naznaczonych i predysponowanych, sama nie wiem do czego, chyba po prostu do życia. Ale coś we mnie krzyczy, że to gówno prawda jest.

I chociaż tekst o moim największym lęku napisałam niemal dokładnie dwa lata temu, to dopiero w tym tygodniu udało mi się go jakoś przełamać i choć na chwilę powalić na łopatki – z walącym sercem wrzucając do wirtualnego koszyka dwa karnety na festiwal. Może nie jest to lot na Malediwy i może nie wyruszam nad morze tak jak stoję, ale cholera jasna, kto powiedział, że zaraz wszystko musi być w życiu od razu takie spektakularne?

***

Czuję się tak jakbym kogoś oszukała tym wszystkim. Ale nie w sensie oszukania-okłamania, bardziej w rodzaju wykiwania i wystawienia do wiatru. Może to trochę tak jakbym pokazała depresji fakena i jeszcze wystawiła jej język. Tak jakbym wybuchnęła śmiechem w twarz światu i powiedziała, że szkoda życia na konsumpcję drogich gadżetów, które ludzie kupują, bo wszyscy inni już je mają i są modne. Poczułam się jakbym się wymknęła, chociaż na chwilę, z jakichś miażdżących trybów codziennego życia.
Tak jakbym przez krótką chwilę ogarnęła o co chodzi w życiu i dlaczego warto.


Photo by Pineapple Supply Co. on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać