Lifestory

Jak mi idzie z wege, zero waste, i tak dalej…

Kiedy postanowiłam przejść na dietę wegetariańską, to spodziewałam się, że większość ludzi będzie reagować na tę rewelację z nutką pobłażania i może nawet politowania. Ale całkiem sporo osób (w mojej ocenie chyba nawet większość) było zaciekawionych, bo sami rozważali zrezygnowanie z mięsa albo chociaż znaczne jego ograniczenie.

Wege

Teraz, po pół roku mojego wege-życia, mogę Wam trochę opowiedzieć jak to jest i może od razu powiem, że wcale nie jest źle. Już na samym początku wspominałam w tym tekście, że dla mnie odstawienie mięsa nie było ani trochę bolesne, ani nie wymagało ode mnie wielkiego poświęcenia. Za to gdybym miała odmówić sobie jogurtu naturalnego… oj, płakałabym. Bo ja w kwestii jogurtu to jestem jak Terry z Brooklyn 9-9 i w zasadzie jogurt z płatkami owsianymi i owocami mogłabym jeść na obiad, śniadanie i kolację. Uwielbiam jajka, majonez, naleśniki, twaróg… i teraz jak tak sobie myślę, to w duszy mi gra nie mięsny, a bar mleczny. Chociaż ja i laktoza nie za bardzo się tolerujemy, to odkąd pojawiły się produkty bez laktozy, to jestem w swoim raju, bo już nie muszę się tak bardzo ograniczać.

Jedyne co jest dla mnie trudne przy takim sposobie odżywiania to chodzenie do restauracji. W dużych miastach nie ma większego problemu – znajdzie się nawet knajpa, która podaje żarcie wyłącznie wege – ale w moim małym Bolesławcu ja się cieszę jak w karcie są choćby dwa dania wegetariańskie i że w ogóle mam jakiś wybór. I to jest chyba z tego wszystkiego dla mnie najgorsze!
Ale z drugiej strony chodząc do tych knajp i od razu szukając w menu dań wege, poznałam zupełnie nowe smaki, które wcześniej zupełnie bym zignorowała, bo od razu szukałabym czegoś „z kotletem”.

A teraz najważniejsze: czy przez te pół roku ani razu nie zjadłam mięsa? Oczywiście, że zjadłam. Raz miałam taką ochotę na KFC i myślałam, że wyjdę z siebie jak nie zjem takiego stripsa. Poszliśmy, zjadłam i w sumie nie było szału. Odkąd zaspokoiłam swoją zachciankę, to jakoś mnie już nie ciągnie. Raz byłam tak głodna, że nie chciało mi się bawić w wyciąganie szynki z pizzy i dopiero w połowie drugiego kawałka skumałam się, że ona tam jest. Innym razem moja asertywność padła i głupio mi było odmówić mojego (niegdyś) ulubionego łososia, który przygotował dla mnie tato. A ostatnio w drodze powrotnej z Open’era w Macu zamówiłam Kurczakburgera i pochłonęłam dwie paczki frytek, bo byłam tak potwornie głodna.
I w ciągu tych 6 miesięcy to w zasadzie wszystko. Wychodziłoby, że średnio raz w miesiącu jeśli mam ochotę, to zjem coś z mięsa, ale tak na dobrą sprawę, to chyba najgorzej jest, kiedy jestem mega giga głodna, a nie ma za bardzo czym się najeść wege i wtedy zaczynam mieć ochotę na coś, czym porządnie się zapcham. A mięso zapycha jak nic.

Jednak mimo wszystko nie pozwalam sobie na to za często z bardzo prostego powodu – mój układ trawienny już się przyzwyczaił do diety wegetariańskiej i kiedy zjem mięso, to ciężko mi na żołądku i ogólnie jakoś tak mój brzuch nie jest pocieszony. Ale nawet jeśli dopadnie mnie chcica na mięso i się jej poddam, to jakoś nie wypominam tego sobie i nie łajam się do upadłego. Czasem organizm chce, czego chce i tyle.

A jak się czuję? Bardzo dobrze! Nie czuję się jakaś osłabiona ani niedożywiona, czuję się zupełnie w porządku, a może nawet lepiej, bo przy moim dość wrażliwym żołądku teraz znacznie rzadziej skarżę się na zgagi i w ogóle jakiekolwiek bóle żołądka.

Zero less waste

Moje zero waste zdecydowanie nie jest zero, ale staram się być przynajmniej less. W ogóle strasznie się cieszę, że poznałam samą ideę, bo odkąd zaczęłam starać się mniej śmiecić, to uświadomiłam sobie jak cholernie jest to trudne! Czasem po prostu nie masz za bardzo wyboru, żeby coś kupić bez opakowania z plastiku. Dajmy na to te wspomniane przeze mnie wcześniej jogurty naturalne bez laktozy – no nie ma szans dostać tego w szkle. A ja póki co nie czuję się mentalnie gotowa na rozstanie z joguretm (Bere loves yogurt!), jednak są inne produkty, które świadomie zaczęłam wybierać w wersji szklanej – na przykład ketchup, który wcześniej wybierałam w plastiku, bo wygodniej, a teraz bardziej świadomie wybieram w szklanym opakowaniu.

Bardzo staram się nie używać zrywek do pakowania warzyw i owoców, nawet uszyłam sobie swoje własne woreczki na ten cel, ale nie byłabym sobą, gdybym ustawicznie nie zapominała ich zabrać z domu, kiedy idę do sklepu. Ale nawet jeśli o nich zapomnę, to staram się kupować wtedy luzem – przy jednej lub nawet trzech sztukach to żaden problem. A jeśli zapomnę swojej torby na zakupy, to biorę jakiś pusty karton ze sklepu i pakuję wszystko do niego.

W domu używam już tylko metalowych słomek, chociaż obawiam się, że w końcu wybiję sobie nimi zęby (za każdym razem tą słomką walę sobie w zęby!!). Do pracy jedzenie biorę w wielorazowym pudełku albo pakuję w owijkę More Than Bag, którą absolutnie uwielbiam i teraz woreczki śniadaniowe mogą dla mnie nie istnieć! Szczególnie jest to cudowne rozwiązanie na podróż, bo nie zajmuje dużo miejsca (w przeciwieństwie do pudełek) i nie jest ciężkie. Bardzo polecam, jak coś do kupienia TUTAJ.

Jeszcze bardzo daleko mi do bycia zero waste i był taki moment, że poczułam się tym strasznie przybita. (Wiecie, syndrom leniwego perfekcjonisty – albo wszystko, albo nic.) Ale później dałam sobie mentalnego policzka i kazałam przestać się użalać, że nie idzie mi tak idealnie jak bym sobie tego życzyła, bo i tak robię już COŚ, a takie COŚ jest lepsze niż zupełne NIC. I od tamtej pory się uspokoiłam i robię dalej co mogę, jednocześnie wciąż starając się być dla siebie wyrozumiałą i dobrą (a to czasem jest naprawdę cholernie trudne).

I tak dalej…

Zazwyczaj kiedy chcemy wprowadzić jakąś zmianę w naszym życiu to inspirujemy się osobami, które tę zmianę wprowadziły już jakiś czas temu i teraz kultywowanie nowych nawyków stało się dla nich proste, nie wymagające znacznych wysiłków. Patrzymy na to z jaką łatwością im to przychodzi i sądzimy, że dla nas też to będzie pestka. Porównujemy swoje początki z cudzym efektem końcowym i to najzwyczajniej nie jest fair – ani wobec nas, ani wobec nich.
Wydaje mi się, że najgorzej wcale nie jest zacząć, ale najtrudniej jest nie zniechęcać się na samym początku, kiedy efekty nie są tak spektakularne, a nawyki nie wchodzą w krew tak łatwo jak sobie wyobrażaliśmy.


Photo by hannah grace on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać