jak to jest mieć depresję
Bierz życie na klatę, Lifestory

Jak to jest mieć depresję

To co teraz opiszę, to są moje subiektywne wrażenia z depresji. Prawdopodobnie u każdego człowieka będzie to przyjmowało zupełnie różne palety odcieni i kolorów, ale jeśli ktoś zobaczy w tym tekście siebie jak w lustrze i zdecyduje się na sięgnięcie po pomoc, to już jest dla mnie bardzo dużo i to znaczy, że jednak czasem warto pokazać bebechy.

Na samym początku może powiem, że kiedyś wydawało mi się, że wiem na czym polega depresja. Niby wiedziałam mniej więcej o co chodzi, ale jak przychodziło co do czego, to strasznie trudno było mi to jakoś złapać i zamknąć w sensownych zdaniach. I w ten sposób, na przykład rozumiałam Hannę Baker z serialu 13 powodów, a jednak nie rozumiałam dlaczego popełniła samobójstwo i jak ona sama mogła do tego dopuścić. Zupełnie nie pojmowałam tego poczucia bezsilności i wrażenia, że to już zawsze tak będzie, a jedyną opcją ucieczki przed bólem jest własna śmierć.

Dopiero to w pełni pojęłam, kiedy sama przeżyłam taką noc, gdy z tego trudnego do umiejscowienia bólu ryłam nogami w pościeli i zapłakałam całą poduszkę; gdy już myślałam, że ta noc nigdy się nie skończy, że ten ból nigdy nie minie i już zawsze tak będzie; gdy przeszło mi przez myśl, że może rzeczywiście jest tylko jedna droga ucieczki… Mój mózg musiał podświadomie jednak coś przetworzyć, bo ta moja bezsilność skojarzyła mi się z tą bezsilnością Hanny i pamiętam, że w tamtym momencie chwilowo doznałam czystości umysłu, na chwile zapauzował się mój płacz, a ja wyszeptałam pod nosem:
– Już rozumiem dlaczego Hannah to zrobiła.

Nie piszę tego dlatego, że lubię i sprawia mi to przyjemność. W tym momencie mój żołądek jest jak zmiętoszona, mokra kulka papieru i autentycznie mnie mdli z nerwów. Piszę Wam o czymś, co najchętniej bym wyparła ze świadomości i wmówiła sobie, że to nigdy nie miało miejsca, bo już jest względnie dobrze. A jednak biorę to na klatę i wywalam bebechy na wierzch, bo:
a) może sam to przechodzisz i popchnę cię do poszukania pomocy;
b) może ktoś bliski tobie przez to przechodzi i łatwiej wejdziesz w buty tej osoby.

Jak w łódce

Dla mnie depresja jest jak samotny rejs w małej łódce przez bezkresny ocean. Ocean, który z minuty na minutę zmienia się w potężnego i bezlitosnego olbrzyma. Siedzisz w tej łódce i nie masz pojęcia co się dzieje. Wiatr się wzmaga, łódka sunie raz w górę, by za chwilę opaść stromo w dół, a ty umierasz ze strachu i nie masz pojęcia co robić. W pewnym momencie masz wrażenie, że ten sztorm to nie jest tylko to, co dzieje się na zewnątrz łódki, ale ten sztorm to ty, to ta łódka, to ta woda i wiatr – wszystko jest sztormem, łącznie z tobą. Wszystko to szaleje w tobie i nie masz pojęcia jak się od tego oddzielić, jak to przerwać. Masz wrażenie, że ten sztorm już nigdy nie ucichnie. Czujesz bezsilność i chce ci się płakać. Po policzkach spływa woda, a ty nie potrafisz odróżnić czy to twoje łzy, czy jednak ten sztorm i ulewa. Chcesz, żeby to wszystko się skończyło. Chcesz, żeby to wszystko wreszcie ucichło. Każda minuta trwa wieczność, a ty z każdą minutą czujesz coraz większe znużenie tą walką o siebie. Jedyne czego pragniesz to spokój, a teraz czujesz się przyparty do muru, w którym wybite są tylko jedne drzwi, zza których nie ma już powrotu. Jesteś tak zdesperowany i zmęczony tym cholernym wszechogarniającym sztormem, że pomysł przejścia przez nie wydaje ci się jedyną sensowną opcją.
Niby gdzieś w podświadomości kołacze się myśl, że przecież każdy sztorm mija, a jednak ten wydaje się trwać już wieczność i nie przejawia żadnych sygnałów, żeby miał stracić na sile.

Tylko, że każdy sztorm kiedyś mija

Piszę ten tekst będąc na spokojnej wodzie już od jakiegoś czasu. Teraz tamte burze i sztormy wydają mi się odległym wspomnieniem, choć wciąż kiedy sobie przypomnę tą bezsilność, to przechodzą mnie ciarki. Są dwie rzeczy, które pomogły mi wtedy i które z pewnością przydadzą się w przyszłości, bo nie spodziewam się naiwnie, żeby to była ostatnia burza w moim życiu.

Jest taka legenda, że jakiś cesarz chiński poprosił wszystkich swoich doradców, mędrców i filozofów, żeby ukuli jakąś jedną radę, która byłaby pomocna w przeszłości, teraz  i w przyszłości, dla każdego możliwego człowieka, który mierzy się z każdym możliwym problemem. Wszyscy usiedli do tego trudnego zadania i w końcu przedstawili cesarzowi swoją uniwersalną radę:
„to też przeminie”.

Nie jest to ani proste, ani łatwe, ale kiedy czuję, że nadchodzi sztorm, a później ten sztorm mnie ogarnia od wewnątrz, to staram się znaleźć jakieś względnie bezpieczne miejsce w tej mojej łódce, zwijam się w kłębek i jak mantrę powtarzam sobie: „to też przeminie”. To są chyba jedyne słowa, które niosą komfort a jednocześnie wcale nie brzmią jak jakieś naciągane pocieszenie.

W trakcie cyklonu najlepiej być okiem cyklonu

Historię o tym sztormie przytoczyłam któregoś razu mojemu psychiatrze. Że kiedy czuję jakieś emocje, to wcale nie jest tak, że ja je tylko odczuwam – ja nimi jestem. Jestem tą złością, tą bezsilnością, smutkiem, rozpaczą. I właśnie wtedy przyszło mi do głowy porównanie, że to tak jakbym zamiast jedynie czuć, że na zewnątrz szaleje burza, to tak jakbym ja sama była tą burzą, tymi błyskawicami i tymi ulewami. W takich momentach tracę rezon, nie wiedziałam gdzie góra, gdzie dół i którędy do domu.

Mój psychiatra zastanowił się i wreszcie stwierdził, że w takich sytuacjach najlepiej stać się okiem cyklonu. Że trzeba wtedy się mocno w sobie zakotwiczyć – że obojętnie co się dzieje poza tym okiem cyklonu, to ty wciąż masz sens, masz wartość sam w sobie i wcale nie jesteś kupą beznadziei. Że nie czujesz się dobrze, bo pogoda jest dobra. Nie, czujesz się spokojny, bo jesteś wystarczający. To powinno być jak takie ustawienie zerowe, do którego wracasz, kiedy coś wybija cię z rytmu.
Własnie to poczucie, że jesteś wystarczający, powinno być twoją kotwicą, która utrzyma cię w oku tego cyklonu i pozwoli we względnym spokoju oglądać co się dzieje na zewnątrz.

To jest na tyle trudne do osiągnięcia, że mi udało się to może ze dwa razy. Ale, o rany, jakie to było cudowne uczucie!

Moje koty i ich wewnętrzne kotwice

Może to głupio zabrzmi, ale dużo z tego zakotwiczania uczę się od moich futrzaków. No bo przecież one nie spędzają całych dni na roztrząsaniu w głowie czy ich futerko jest wystarczająco miękkie i puszyste, a co jeśli futerko drugiego kota jest bardziej jedwabiste w dotyku, jeśli tak, to czy ja jestem już beznadziejnym kotem? Albo nie wytykają sobie, że są niewystarczająco zabójcze i za wolno łapią te piórka na wędce. One nie roztrząsają zasadności swojego istnienia, one po prostu są i posiadają wartość same w sobie. Jeden z dłuższym ogonem, drugi z krótszym; jeden grubszy, drugi chudszy; jeden bardziej łowny, drugi bardziej leniwy. To, że oba są inne, to wcale nie znaczy, że któregoś istnienie jest mniej uzasadnione i mniej wartościowe.
Skoro to wydaje mi się takie oczywiste w przypadku kotów, to dlaczego tak ciężko przychodzi nam to odnieść do samych siebie?

***

Jeśli rozpoznajesz siebie w tym co piszę i nie korzystasz z pomocy psychiatry lub psychoterapeuty, to proszę, sięgnij po taką pomoc, bo naprawdę nie warto robić wszystkiego na własną rękę (been there, done that). Jasne, że w tej łódce zawsze ostatecznie będziesz sam, nawet jeśli fizycznie leżysz w łóżkui ktoś śpi obok ciebie. Wiadomo, że nikt w magiczny sposób nie pozbędzie się sztormów z twojego życia raz na zawsze.
Ale ktoś może służyć radą i może być dla ciebie taką latarnią morską, która przynajmniej da ci odniesienie -gdzie góra, gdzie dół i w którą stronę do domu.


Photo by Srikanta H. U on Unsplash

Poprzedni post Następny post

Może ci się spodobać